Pierwszy raz zobaczyłam je ładnych kilka lat temu. Miałam w pracy
popołudniowy dyżur. Była pogodna jesień. Na klombie, którego dziś już
nie ma, rosły dzikie róże, pełne pięknych, karminowych owoców. Nieopodal
pod topolami, których też już nie ma, stało moje świeżo umyte auto. Po
chwili klomb zaroił się od dziwacznych ptaszków, które buszując
zawzięcie, minuta po minucie, ogołacały różane krzewy. Obserwowałam je
siedząc za biurkiem. Nigdy wcześniej takich nie widziałam. W przerwach
na trawienie siadały na wspomnianych topolach. Do pokoju wszedł kolega i
powiedział
- Lepiej przeparkuj, bo za chwilę nie poznasz swojego samochodu.
A ja na to:
- A co tam, niech sobie jedzą spokojnie, tych kilka świeżych kup zmyję wodą.
Po pewnym czasie ptaki odleciał, a mnie coś tknęło i poszłam sprawdzić jak
tam moje autko. Szczęka mi opadła. Samochód wyglądał, jakby słoń zwymiotował na niego zupę pomidorową. Ptaki błyskawicznie trawiły to, co
zjadły i wydalały resztki z jakimś pioruńskim lepiszczem, które
przykleiło się do karoserii i za nic nie chciało zejść. Nie pamiętam
skąd się dowiedziałam, że to były jemiołuszki. Ale to, że musiałam auto
szorować godzinę, zapamiętałam bardzo dobrze. Jemiołuszki przylatują do
nas ze znacznie zimniejszych regionów.
Nasza zima im nie straszna dzięki
temu, że, niczym niedźwiedzie, gromadzą
na sobie zapasy tłuszczu, a i dzięki temu, że zimą znacznie powiększa
się ich wątroba, co sprawia, że trawią miąższ zjedzonych owoców w ciągu
7-10 minut. Wydalane nasiona otulone tą lepką substancją przyklejają się
do napotkanych po drodze gałązek i tak rodzi się nowa
jemioła. Od tamtego jesiennego popołudnia minęło sporo czasu i raczej nie spotkałam jemiołuszek.
Wreszcie, jakoś tak na początku stycznia tego roku, na wielkiej starej brzozie
rosnącej koło domu usiadło duże stado ptaków. Zaczęły ze sobą smętnie,
cichutko gwarzyć, a brzmiało to tak, jakby ktoś zawiesił na drzewie
kilkadziesiąt malutkich srebrnych dzwoneczków i wiejący wiatr poruszał nimi w takt na trzy. Lornetka
poszła w ruch i cóż to, szaroróżowy brzuszek, czub irokeza na głowie,
wojenna kreska przez oko, czerwone wałeczki na końcach skrzydeł i żółte
dachóweczki na końcu ogonka - ha, to jemiołuszki. Usiadły na brzozie, bo
właśnie na niej znalazły mnóstwo jemioły i jej białych owoców. Zjadły
je, a po jakichś pięciu minutach część z nich przeleciała na rosnącą za
domem rajską jabłoń, pełną bordowych jabłuszek.
Tak duże stado przylatywało jeszcze dwa razy. Zawsze ta sama kolejność – brzoza, a
właściwie jemioły na brzozie i rajska jabłonka. Jabłuszek było coraz
mniej, bo podjadały je i sikory, i kosy, i kwiczoły, a i grubodzioba
widziałam ze trzy razy. Po
jakimś tygodniu pojawiły się, ale tylko dwie jemiołuszki, i pospołu z
trznadlami i kwiczołem jadły zmarznięte jabłka wyłożone pod jabłonkę. A w
miniony piątek, kiedy to w nocy był mróz 20 stopni, a rankiem wstało
piękne słońce i grzało cudownie jakby chciało powiedzieć, że wiosna już
niedługo, jemiołuszki znowu przyleciały.
Najpierw wygrzewały się na
linii energetycznej, potem zaczęły wyjadać owoce z ligustrowego
żywopłotu, a potem zasmakowały w przemarzniętych jabłkach zawieszonych
jeszcze w grudniu na śliwie węgierce. Pobyt u nas zakończą w kwietniu, polecą na północ i wschód, by tam założyć gniazda.
A
ja w kwietniu posadzę jeszcze ze dwie rajskie jabłonki, a jak przyjdzie
następna zima, będę czekać na przylot jemiołuszek, by nacieszyć oko i
jeszcze raz wysłuchać ich pięknej, dzwoneczkowej gawędy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz