piątek, 28 kwietnia 2017

Czas sytości

Odkąd pamiętam, pierwsze bocianie dni tuż po przylocie z wojaży wyglądały tak samo. Od wczesnego rana do późnego wieczora żerowanie na łące, a zaraz potem remont gniazda.  Właśnie na łące szukały jedzenia, a zaorane i obsiane pola były poza ich zainteresowaniem. Jeśli nie było nic do jedzenia, to i żaby były w menu, ale głównie myszy, karczowniki, nornice, a jak się zrobiło trochę cieplej to dżdżownice, pasikoniki i różne chrząszcze. Nigdy wiosną nie widziałam bocianów chodzących za traktorem. Nigdy, aż do zeszłego tygodnia, kiedy na pole sąsiada przyleciała głodna szóstka i do spółki z mewami, szpakami, pliszkami i nie wiem, kim tam jeszcze czekała na świeże skiby, by wydziobywać, wydobywać, podrzucać, łapać i jeść, jeść i jeść. 













Późno orane pole dostarczało im i zawartości mysich gniazd, i rosówek i pewnie larw chrząszczy. Kiedy traktor nadjeżdżał unosiły się w górę, bo wypatrzeć ten najlepiej zastawiony polny stół i powrócić do ucztowania, a po pełnym kulinarnych wrażeń dniu wracały do gniazd.








Bociany korzystały, a żurawie ze smutkiem gromadziły się na coraz mniejszym zielonym kawałku pola.



Kiedy do zorania został już tylko niecały hektar, bociany zostały na noc. O świcie zobaczyłam je drzemiące na skraju łąki w oczekiwaniu na dźwięk traktora, dźwięk wieszczący, że za chwilę uczta zacznie się na nowo.









Sikory, kopciuszki, mazurki biorą kąpiel nawet dwa razy dziennie, a one może z przejedzenia, albo z lenistwa miały dzioby, szyje i nogi uwalane gliną. To pewnie cena, by nie spóźnić się na ostatni taki posiłek. Teraz trzeba będzie wrócić do dawnych zwyczajów, do brodzenia w rozlewiskach, stawach, kroczenia po łąkach. Ale piękny czas kilku sytych kwietniowych dni długo zostanie im w pamięci.

niedziela, 23 kwietnia 2017

Popołudniowa godzina

Pogoda, jaka jest każdy widzi i narzekanie nic nie pomoże, trzeba korzystać z każdej słonecznej chwili. Nad Żurawi Stawem nie byłam już dziesięć dni. Powód był prosty, deszcz i wycinka. Dzisiaj jednak w lesie panowała cisza, w dodatku świeciło słonce, więc po południu udałam się.  O ptasim bogactwie, jakie tu można było spotkać dwa lata temu, trzeba zapomnieć. Może to przez zimno, albo przez to, że w koło jest mnóstwo fajniejszych miejsc do gniazdowania, albo przez zaborcze łabędzie.  


Prócz łabędziej pary są krzyżówki, których tylko samce pokwakują od czasu do czasu, dwie pary krakw, które dziś widać było tylko za chaszczami, żurawie i para gągołów, która lada moment zniknie. Właściwie tylko kaczka zniknie siadając w dziupli na jajach, on będzie ciągle łowił i do owej dziupli dostarczał. To było wyjątkowo spokojne popołudnie, gągoły pławiły się w ciepłym słońcu z małymi przerwami na nurkowanie. 
















Zaciekawiony łabędź przypłynął sprawdzić, co im tak smakuje, po czym przypomniał sobie, że to jego kolej wysiadywania i popędził jak szalony.  





Tupot wielkich łabędzich łap narobił hałasu i wyciągnął z gniazda żurawia, który przy okazji podjadł i rozprostował nogi. 






Gągoły obserwując kątem oka to, co się działo na stawie dalej spokojnie żerowały, by nagle odpłynąć w okolice wschodniej zatoczki. 















Niebo zasnuły chmury, wrócił silny wiatr, zanosiło się na deszcz, wracałam do domu z myślą, że tym razem nie wydarzyło się nic ciekawego nic, na czym można by utkać historię, tylko zdjęcia wyszły ładne, jak to w zachodzącym słońcu. Dobre i to.