wtorek, 25 października 2016

Mały śliczny

Należy do gatunku leśnych sprężynek, podobnie jak mysikróliki, sikory czubatki czy pełzacze, a do kopciuszka podobny jest przez ciągłe dyganie. Jego siła przetrwania tkwi w nieustannym przemieszczaniu się. Podążając za nim wzrokiem można nabawić się oczopląsu, ale ma w sobie tyle uroku, że warto czekać cierpliwie na nieliczne momenty spokoju, by przyjrzeć mu się z bliska. Zaglądał do mnie, kiedy siedziałam w obrośniętej tarninami i pokrzywami czatowni, 





spotkałam go przy bobrowych jamach jak buszowały w ściętym świerku, 


w rosnącym przy tamie krzaku trzmieliny, 


w stercie gałęzi, 


ale nigdy nie miał dla mnie dość czasu. Ostatnio często spotykaliśmy się przy młodniku gdzie najprawdopodobniej wyprowadził dwa lęgi. 


Tam pewnego słonecznego poranka widziałam jedno z jego dzieci jak już samodzielnie polowało przy bobrzym rozlewisku 



i tam też spotkałam go zeszłej niedzieli.  


Było inaczej niż zwykle, bez terkotania i nerwowego przefruwania nad głową. Za całą informację, że wie o mojej obecności miał wystarczyć uniesiony w górę ogonek i pośpiech, którego pewnie nie wyzbywa się nigdy. Dyg za dygiem, przeskakiwanie z gałęzi na gałąź, zaglądanie w zakamarki gdzie kryło się to, co my uważamy za paskudztwa, a on za smakołyki w sam raz pasujące na niedzielne śniadanie. 





W plątaninie utkanych przez bobry patyków znajdował pajączki, chrząszczyki, larwy, czasem wracał na brzeg by przekąsić jakieś nasiona. Latem lubi polować nad wodą na kijanki i młodziutkie rybki.  






Zastanawiałam się jak to jest możliwe, że nie spadnie ze śliskiego badyla. Ano nie spadnie, bo jego palce wraz z pazurkami to niemal 1/3 długości jego ciała. 




To tak jakbym na przykład ja miała stopy wraz z pazurami długości pięćdziesięciu pięciu centymetrów.  Tylko, że ja nie muszę łazić głową w dół po bobrowych tamach( różne rzeczy podczas leśnych wędrówek wyczyniałam, ale tego jeszcze nie próbowałam), a jemu to właśnie daje stabilność i bezpieczeństwo podczas buszowania w labiryncie bobrowych konstrukcji. 



Akrobata, szperacz, grotołaz, niestrudzony zdobywca podkorzeniowych jaskiń, a tak na co dzień śliczny, mały, dropiaty ptaszek, strzyżyk.

czwartek, 20 października 2016

Wspomnienie

Rok temu pisałam o łabędziej parze, która wyprowadziła młode na Nenufarowym Jeziorku. W tym roku miało być o brzydkich kaczątkach z Żurawiego Stawu, ale gdy leśnicy rozpoczęli wycinkę drzew nad stawem w trakcie, gdy łabędzie zaczęły znosić jaja to skończyło się tym, że ptaki uciekły. Wiedziałam, że para z Nenufarowego ma gniazdo, ale podejść niepostrzeżenie było trudno bo obok gniazdowały niezwykle czujne cyraneczki i perkozki. O tym, że łabędziaki już są i, że rodzice gotowi są bronić swojego terenu, dowiedziałam się  w czerwcu gdy na jeziorku pojawił się młody krzykliwiec, a nieme pozwoliły mu zostać tylko jeden dzień.  



Nazajutrz na wody południowego basenu wpłynęła łabędzia rodzina. Najpierw matka z czwórką dzieci, a zaraz za nimi asekurujący wyprawę ojciec. Maluchy pierwszy raz zobaczyły jak duże jest jezioro, na którym przyszły na świat, ale najważniejsza była nauka nurkowania. Przyklejone do maminego ogona najpierw zostały delikatnie zroszone, a zaraz potem ufając bezgranicznie matce zanurzyły się tak jak ona, wystawiając nad wodę szare kuperki. Po kilku próbach mama pokazała jak pozbyć się wody ze skrzydeł i towarzystwo wpłynęło w zatoczkę za bobrowym żeremiem. 











Minęło kilka minut i z drugiej strony owej zatoczki, sprawdzając czy teren jest bezpieczny podpłynął do mnie samiec. 


Pusząc się dumnie zapytał,
- czyż nie piękne mamy dzieci w tym roku?
- Piękne i bardzo pojętne, życzę wam by szczęśliwie dorosły. Wymamrotał coś w rodzaju podziękowania i wrócił do rodziny. Niemal miesiąc później w tym samym miejscy spotkałam matkę z czwórka dwa razy większych dzieci. 




To był ostatni raz, kiedy widziałam młode z opiekunem i ostatni, kiedy je w ogóle widziałam. Kolejny raz odwiedziłam Nenufarowe dopiero na początku września, to był ten sam dzień, gdy spotkałam zimorodka. Łabędzia para tym razem bez dzieci wypłynęła ze wschodniego kanału od strony gniazda. Młode łabędzie samodzielnie zdobywają pokarm po dwóch miesiącach od wyklucia, więc już w sierpniu mogły odłączyć się od rodziców i żerować w środkowej części jeziorka. A rodzice? Rodzice zajmowali się już tylko sobą. Jak co dzień po śniadaniu zabrali się za toaletę prezentując to swoje niezwykłe piękno w promieniach porannego słońca. 





Koniec pielęgnacji odbył się na płyciźnie kilka metrów ode mnie. 



Wybrałam się tam następnego dnia mając nadzieje, że jednak zobaczę młode, ale przypłynął tylko samiec. To mogło oznaczać, że matka jeszcze czasem towarzyszy dzieciom. 


Ta sama pora, ten sam rytuał, wyglądał jak śnieżnobiały obłok otulony błękitem odbitego w wodzie nieba.









I tak go zapamiętam na szare jesienne i mroźne zimowe dni, kiedy będę odwiedzała puste Nenufarowe Jezioro. A wiosną…, wiosną wszystko zacznie się na nowo.