wtorek, 25 listopada 2014

Ptasia Gwardia Królewska.

Nasza pierwsza zima w Marunach była śnieżna. Po zachodniej stronie domu z półmetrowych zasp wystawały suche baldachy krwawnika i to one zwabiły gile. Uczepiły sie łodyżek niczym dwa malutkie czerwone jabłuszka i cichutko wymieniając uwagi, zapewne o smaku potrawy posilały się. Przez kolejne lata widywałam je w zaroślach wokół studni. Jednak takie prawdziwe spotkanie odbyło się dwa lata temu w styczniu. Na spacerze, w starodrzewiu nad Maruńskimi Łąkami usłyszałam znajomy głos i zobaczyłam ją.


Nawoływała co chwila jednak, nikt się nie pojawił. Gile nie lubią samotności, już w pierwszym roku życia dobierają się w pary, więc pomyślałam, że w pobliżu musi być ich jeszcze kilka i rzeczywiście odkryłam liczące kilkanaście sztuk stadko na łące Marii. 



W lutym, tuż przed wschodem słońca zaczęły przylatywać na rosnące koło studni stare wierzby, siadały wysoko w gałęziach i czekały na pierwsze promienie. 


Im wyżej było słońce tym żywiej zaczynały ze sobą gawędzić. Potem przelatywały na kolejną wierzbę i na kolejną, ale nie wszystkie. Na pierwszym drzewie zawsze najdłużej zostawała samiczka i ona, jako ostatnia leciała na nowe żerowisko.  Gdzie ostatecznie leciały, przez dobry miesiąc było tajemnicą. Dopiero w marcu przy pięknej słonecznej pogodzie usłyszałam ich jakby bardziej radosne nawoływanie. Stadko siedziało w modrzewiach i pałaszowało młode pączki wyczyniając przy tym nieprawdopodobne wygibasy. 













Były takie zadowolone, że pozwoliły podejść całkiem blisko problem był w tym, że najchętniej siadały niemal nad głową i dlatego najwięcej zdjęć przedstawia ich brzuszki. W tym roku wiosną zobaczyłam, dlaczego tak lubią wierzby. 


Siedząca na gałązce samiczka grubaśnym dziobem ściągała kwiaty z wierzbowych kotek i widać było, że bardzo jej smakują.



Gile zjadając młode pączki drzew owocowych wyręczają mnie z konieczności usuwania nadmiaru zawiązków, ( jeśli ktoś ma drzewa owocowe wie, co to znaczy) zjadają też pająki i pajęczaki a więc i kleszcze a za to, ja je kocham, kochają je moje psy, konie, sarny, jelenie, i wszystkie inne stworzenia które te wredne kleszcze wykorzystują. Obserwując gile mam wrażenie, że żyją ponad strachem, swoim powolnym statecznym trochę tajemniczym życiem. Te czarne futrzane czapy, te czerwone kurteczki. Brytyjska?, nie Warmińska Ptasia Gwardia Królewska.



niedziela, 16 listopada 2014

Wyglądał jak gończy polski.

Na co można liczyć idąc w listopadzie na spacer do lasu  o 14.15. Kompletnie na nic a już na pewno nie na zdjęcia. Kierunek jak zwykle, bobrze bagno, bo jeśli miałoby się coś zdarzyć o tej porze i w taki dzień to tylko tam. Szłam wolno delektując się wiatrem i myśląc czy też zechce się bobrom wyściubić nos z cieplutkiego żeremia. Doszłam do Maruńskich Łąk i nagle jak spod ziemi pojawił się pies. Szedł kłusem i widać było, że ma określony cel. Wyglądał jak gończy polski a w każdym razie podobny, zauważyłam, że w kącikach, jak to się u psów nazywa, fafli miał kulkę piany. Pewnie zmęczony, bo przecież nie wściekły, wściekły inaczej by się zachowywał. Rzucił na mnie okiem i już go nie było. Kierował się na południe. Może zgubił sie na polowaniu i wraca do domu, pomyślałam i poszłam swoją drogą. Tym razem postanowiłam podejść bobry od południowej strony. Byłam tam jakiś czas temu, gdy zaczynał kwitnąć mech płonnik a bobry przygotowując się do zimy spuściły dużego dęba i napoczęły sporą brzozę.




Kiedy dochodziłam na miejsce usłyszałam szczekanie psa. Nie, to nie było szczekanie to myśliwski pies nadawał psim morsem, że jest na tropie zwierzyny, ba, że jest tuż, tuż, to znaczy nie wiem ile to jest w myśliwsko-psim języku, ale myślę, że bardzo blisko. Obejrzałam się i pomyślałam, że gdy po tygodniu różnych obowiązkowych spraw, wyszłam wreszcie do lasu to mi się tu jakaś strzelanina szykuje. Nagle w odległości może 15 metrów wyskoczyły zza drzew jeleń i łania, spokojnym galopem udały się w kierunku mojej grzybowej górki i zapewne dalej, do dużego lasu za szosą. Nie minęła minuta i zobaczyłam biegnącego ich śladem mojego znajomego z łąki.


- A ty, co tu bratku robisz, sam w lesie, zwariowałeś?

A on zatrzymał się na chwilę, wziął pod siebie przednia łapę, spojrzał niepewnie jak dziecko, które chce oszukać, choć wie, że mama zna prawdę i powiedział

- Noo, biegam sobie po lesie za jeleniami.


I żebym  nie zdążyła odpowiedzieć, pobiegł trzymając nosem świeży jeleni zapach a po chwili znowu usłyszałam radosne psie granie. No to po takim wstępie o spotkaniu z bobrami nie mogło być mowy. Zeszłam w stronę bagienka i tu szlag mnie trafił, brzegiem jakiś półgłówek przejechał kładem. Widać było, że zapadł się po osie, ale to go nie zniechęciło, przejechał także wzdłuż północnego brzegu, może półtora metra od żeremia. Bezdenna głupota jednego człowieka spowodowała, że bobry tuż przed zima być może będą musiały poszukać sobie innego mieszkania. Jeśli leśnicy skutecznie bronią się przed kradzieżą drewna umieszczając w lesie kamerki to może i w takich miejscach można by je zamontować, udokumentować i sprać łotra, jeśli nie po gębie to ostro po kieszeni. Takie piękne te warmińskie lasy, szkoda ich dla kładów.

sobota, 8 listopada 2014

Mali nieustraszeni wojownicy

Nasza znajomość zaczęła się kilka lat temu. Pewnego dnia przeglądając żywopłot ze zgrozą zauważyłam nadzianego na kolec pasikonika. Wstyd się przyznać, ale pomyślałam, że to dzieci wymyśliły sobie okropną zabawę. Jakiś czas potem obserwowałam przez lornetkę siwego ptaszka z czarną kreską przez oko, siedzącego na płocie i cykającego tak trochę jak pasikonik. 


Ptak na chwilę sfrunął na pastwisko, poszperał w trawie, wrócił na płot i jakoś dziwnie się wiercił. Podeszłam bliżej, ptak odfrunął, a na drucie został świeżutko nadziany konik polny. Jeszcze klika takich porcji znalazłam na leszczynie. To było bardzo pasikonikowe lato więc dzierzba gąsiorek polował codziennie, czasem gdzieś znikał, wracał i dalej łowił.  Z biegiem lat gąsiorki rzadziej odwiedzały mój trawnik, może dlatego, że pasikoników było mniej, a może dlatego, że z żerowiska wyparły je  paszkoty. W ubiegłym roku wyśledziłam, że gniazdują w tarninach na Maruńskich Łąkach. 






W tym roku pierwszego gąsiorka zobaczyłam 14 maja. Siedząc na jeszcze bezlistnej tarninie samczyk kombinował jak zdobyć coś do jedzenia. 



Po kilku dniach po drugiej stronie łąki spotkałam budującą gniazdo parkę. Nie pozwoliły blisko podejść, były złe, że im przeszkadzam. 



Gdzieś po tygodniu przestałam widywać samiczkę za to samczyka często.  Na przykład siedzącego na rosnącej nieco powyżej łąki kępie tarniny i uważnie obserwującego teren. 





Podchodziłam powoli by go nie spłoszyć. W pewnym momencie błyskawicznie niczym strzała poleciał na łąkę i chwycił w locie także szybko latającą dużą ważkę. Zupełnie jakby sobie wykalkulował tor jej lotu i pewnie uderzył w obliczony punkt, po czym równie błyskawicznie zanurkował w tarninę. Może, by nakarmić siedzącą na jajach samiczkę, a może schował ważkę "do lodówki". W czerwcu zauważyłam samiczkę przesiadującą w pobliżu domu w miejscu, które nazywamy żwirownią. To piaszczysty nieużytek, który obsadziliśmy dębami i brzozami, a sosny same się wysiały. Po kilkunastu latach żwirownia zamieniła się w zagajnik, a mieszkające na stromych zboczach jaszczurki żyworodne wpadły w oko pani gąsiorkowej. 





 Efekt gąsiorkowych wizyt był taki, że jaszczurka straciła ogon który na szczęście po pewnym czasie jej odrósł. 


Kiedy wyprowadziły młode i kiedy susza dawała się ostro we znaki spotkałam je już tylko dwa razy. 19 lipca o 5 nad ranem nad wysychającą Marunką polowała samiczka, a w połowie sierpnia na łące koło wsi szukał pożywienia samczyk.



Oboje wyglądali jak mali, nieustraszeni, samotni wojownicy. Warmia tego lata zafundowała im tropiki, teraz są w także tropikalnej Afryce. Czy mogą kiedyś nie wrócić?

środa, 5 listopada 2014

Mysikrólik

Pierwszy raz zobaczyłam go w styczniu zeszłego roku, jeszcze nie było śniegu, siąpił niewielki deszcz, a ja tak tylko spacerowałam, a nóż uda się jakiejś ptaszynie spojrzeć w oczy. I udało się, w lasku za gospodarstwem Marii przy starym wykrocie kręcił się jakiś maluch z żółtą latarenką na głowie. 


Przeskakiwał z gałązki na gałązkę, zaglądał między korzenie, był ciągle w ruchu i trudno było go namierzyć zwłaszcza, że jak podchodziłam bliżej to on niby się nie bał, ale utrzymywał dystans. Coś mi tam świtało w głowie, że to mysikrólik, ale pewności nabrałam w domu. Może to nasz,zimujący, a może rosyjski, przylatujący do nas by przeczekać tamtejsze srogie mrozy. Na jednym zdjęciu się skończyło, ale apetyt na więcej był. Zapamiętałam jego głos i w kolejnych dniach kręcąc się po świerkowym młodniku ciągle słyszałam to delikatne dzwonienie. Było ich więcej, ale siedziały w gęstwinie wiec o fotkach nie mogło być mowy. Wreszcie spadł śnieg, bardzo dużo śniegu. Wiatr, jak to ma  w zwyczaju każdej śnieżnej zimy, zrobił ogromne zaspy na drodze oddzielającą łąkę Marii od mojej Dużej Łąki. To był trudny pogodowo dzień, nie dość, że zaspy to jeszcze śnieżyca. Żeby się dostać do mysikrólików musiałam przebrnąć w śniegu jakieś 150 metrów. Może wiatr, a może co innego spowodowało, że szukały jedzenia w gałęziach Krzywej Sosny. One z wiatrem ja pod wiatr i śnieg. One fruwały za jedzeniem ja, jak wańka wstańka kiwałam się  utkwiona w zaspie starając się za nimi nadążyć. Przez niemal godzinę ani jednego zdjęcia z mysikrólikiem w kadrze. A kto przy zdrowych zmysłach stałby w taka pogodę, tylko ruch gwarantował zdobycie jedzenia i jako takie ciepło. Potem, gdy słońce było już trochę wyżej słyszałam jak śpiewały wysoko w starych świerkach nad bagnem, a raz nawet udało mi się zrobić zdjęcie.



Na więcej musiałam poczekać do kwietnia. Wracając z lasu zobaczyłam żerującego mysikrólika w rosnącym przy drodze świerku. 
Latał jak nakręcony, nie wiem skąd takie maleństwo ma w sobie tyle siły, przecież każdy kiedyś musi odpocząć. Moja cierpliwość została nagrodzona połowicznie, przysiadł wreszcie, ale w takim gąszczu, że widać go było tyle co nic i … rozpoczął toaletę. Stroszył się, otrzepywał, iskał i co chwila zerkał 






aż naraz dzwoniąc donośnie spytał


- Czy ja mogę spokojnie wyzbyć się insektów, czy będziesz się gapić?
Lato było kompletnie bezmysikrólikowe, ale jesienią pojawił się pod domem. A to dzwonił w świerku przy drodze a to pożywiał się w srebrnym świerku pod północnym oknem. Jestem mu bardzo wdzięczna, bo drzewko opanował skorupik jabłoniowy, taki tarcznik w formie przecinka. Sam by nie zginął a ponieważ w tym roku go nie ma, wygląda na to, że cały zapas zjadł mysikrólik. Widać, że spodobało się ptaszynie moje gospodarstwo, bo tej jesieni już trzy raz widziałam mysikróliki buszujące w rokitnikach, a ostatnio jeden przesiaduje w rosnących przy ganku tujach.










 Cały czas mam nadzieję na dobre zdjęcia, może kiedyś przystaną spokojnie na świerkowej gałązce i powiedzą
- Dobrze nam tu u ciebie, za te wszystkie muszki, meszki i komarze jaja możesz nam zrobić ze trzy fotki.