piątek, 29 kwietnia 2016

Uczta

W mojej okolicy gniazdują, co najmniej cztery pary. Jedna nad Nenufarowym Jeziorkiem, druga za drogą do Szynowa w okolicy starego cmentarza, trzecia na skraju lasu przy Marunce i czwarta w okolicy bobrowisk przy Dużej Kępie. Najczęściej najpierw słychać ich nawoływanie kije, kije, kije, potem zadziera się głowę i widzi je krążące nad łąką, polem, lasem. 



W tym roku miałam szczęście widzieć ich szalone toki nad Muaruńskimi Łąkami, widziałam jak konsumują małżeństwo na suchej brzozie przy szosie do Szynowa, ale to wszystko było wysoko i daleko.  Miałam też szczęście przyłapać je kilka metrów od drogi jak na ściętym pniu jadły coś, co upolowały.  Ich czujność opiera się głównie na bystrym wzroku, a już odgłos kroków nie robi na nich wrażenia. Ja podchodziłam pod górkę wąwozem, one, nie widząc mnie siedziały na skraju wykarczowanej polany. Wystarczyło, że zobaczyły moją głowę i o zdjęciach nie było mowy, uciekły. To był ostatni raz, kiedy parę znad Marunki widziałam razem. Od dwóch tygodni widać tylko jednego ptaka, a to oznacza, że drugi siedzi na gnieździe i, że za dwa miesiące nad łąkami zobaczę młode myszołowy. Żal, że zmarnowałam okazję, by zrobić im zdjęcia na ziemi spowodował, że w poniedziałek zanęciłam pod czatownią.  Jeden dzień nie przyniósł żadnych rezultatów, ale drugi już był owocny, w dodatku jest o czym opowiedzieć.  Zaczęło się jak zwykle, od kruczego patrolu i ogłoszenia okolicznym głodomorom, że jedzenie jest, ale ONA tam siedzi. Po godzinie czekania, kiedy cierpliwość już, już się kończyła usłyszałam szum skrzydeł i ciężki ptak usiadł gdzieś nade mną. Następne pół godziny i zleciał na łąkę jakieś cztery metry od celu. Ani drgnęłam, wiedziała, że świdruje krzaki wzrokiem. Przefrunął z drugiej strony już tylko dwa metry od celu i tu mnie diabli podkusili przesunąć obiektyw. Poderwał się i tyle. Pomyślałam, że o tej porze roku nie jest łatwo o niezmykające mięsko i, że jeszcze wróci. Nie myliłam się tym razem usiadł centralnie naprzeciwko obiektywu, ja tym razem byłam jak skała, a on zaczął jeść. 



Skubał, odrywał, delektował się i tracił czujność, przyzwyczaił się do trzasku lustra i migawki tak, że w międzyczasie dałam rade wymienić baterię, a on nic. Idylla trwała do czasu, aż kruk doszedł do wniosku, że się pomylił, co do mojej obecności w czatowni i zaczął krążyć nad ucztującym myszakiem.





Atmosfera zrobiła się nerwowa. Myszołów wskoczył na leżącą obok gałąź i zaczął odkrzykiwać krukowi pokazując, kto jest znalazcą i właścicielem tej pokaźnej porcji i, że nie zamierza się dzielić. 







W końcu nie wytrzymał nerwowo, poderwał się i znowu usiadł na drzewie. Muszę powiedzieć, że byłam wdzięczna krukowi, bo zmarzłam i zdrętwiałam na kość. Opuściłam czatownię i mimo, że wyszłam z chaszczy dużym łukiem kruk żegnał mnie krakaniem
- a nie mówiłem, że ona tam jest, nie mówiłem…,
a myszołów wtrącał swoje

- i co z tego, ważne, że się najadłem, i jeszcze się najem, najem, najem…


poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Spacer z pleszką

Pierwszy raz w życiu zobaczyłam pleszkę kilka lat temu. Pięknie wybarwiony samczyk w zachodzącym słońcu wyglądał jak zawieszona na drzewie dojrzała mandarynka. 
Widywałam go potem często, ale raczej na czubkach wysokich drzew. Pięknie śpiewał od rana do wieczora przez wiosnę i całe lato. Pewnego majowego poranka parka przysiadła nieco niżej i pozwoliła zrobić sobie kilka zdjęć. 




Potem różnie bywało, aż w tym roku, dwa tygodnie temu miałam szczęście spotkać je tuż po przylocie. 



Śpiew samca ukrytego gdzieś w sosnowej gęstwie słychać ciągle i sądziłam, że tak już zostanie, że z daleka będę widziała jak śpiewa na stodole Marii, na gruszy, na sośnie.


Ale wczoraj, gdy zaraz po deszczu wybrałam się na spacer, na drodze spotkałam podskakującego malucha.  


Przemoczony samczyk pleszki jak i ja zmierzał w stronę łąki. 


Szedł przodem, a ja powoli za nim. 


Miałam wrażenie, że odciąga mnie od miejsca, w którym go zobaczyłam. Wreszcie wleciał w rosnące przy drodze sosny i stamtąd mnie obserwował. 



Gdy go obeszłam znowu przysiadł na drodze i wracając zbierał wszelkiej maści robaczki a moje śledzenie już go tak nie denerwowało. 


W końcu przy stercie starych gałęzi leżącej pod świerkiem skręcił i zniknął. 



Dzisiejsze -4 i mgły spowodowały, że dopiero pół do ósmej wybrałam się na łąki, ale nie doszłam, bo na drodze skakał kto? Oczywiście pan pleszka. 


Dziś spacer odbył się tą samą trasą, do sosen i z powrotem, ale, ponieważ się już trochę znamy pozwolił mi znacznie bliżej podejść 






i w powrotnej drodze poszliśmy, a właściwie ja za nim poszłam aż do krzyżówki. Łowił muszki, dżdżownice, i co tam jeszcze w piasku lub trawie wypatrzył. W końcu przysiadł na gałązce i w słońcu, które przedarło się przez mgły zaczął suszyć piórka. 




Jednak nie wyprostował się, cały czas zgarbiony, lekko rozpostartymi skrzydełkami osłaniał się niczym peleryną, Pomyślałam, że… że jest stary, może to ten sam, którego kiedyś zobaczyłam na brzozie. Zostawiłam go w spokoju by wygrzał stare kości, bo przed nim huk roboty. By przetrwać w temperaturach, jakie zafundował nam kwiecień musi codziennie zjeść, co najmniej tyle ile sam waży, nakarmić siedzącą na jajach samiczkę, a potem jak pojawią się pisklęta, to przez dwa tygodnie będzie harówka od świtu do nocy. A, że nie sam mieszka w gałęziach pod świerkiem wiem, bo wczoraj tylko słyszałam, a dziś, może tylko na mgnienie oka, ale udało się zobaczyć. 


Wygląda na to, że choć stary, ale doświadczony samczyk po raz kolejny zostanie ojcem. 


Nie ma wątpliwości, że sobie poradzi, bo mądre samiczki zawsze wybierają najlepszych ojców dla swoich dzieci.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Poranek i wieczór

Taki czysty świt jak dziś rzadko się ostatnio zdarza, więc zmobilizowałam się i poszłam nad Żurawi Staw. -2 stopnie i wschodzące słonce zrobiły swoje i przez dobre 40 minut było bardzo artystycznie. W cieniu na starym pniu, niemal niewidoczne siedziały krakwy i cyraneczki, we mgłach ukazywały się krzyżówki, perkozek i łabędzie. 




Zmęczona nieustannym wypatrywaniem właściwie przegapiłam przylot czapli białej. I nie dość, że usiadła za wierzbą to po chwili zabrała się z powrotem.


Kaczki dla rozgrzewki trochę poszalały, co wzbudziło zainteresowanie kruka, 



a potem zajrzała do mnie na chwile zięba i krótko, ale treściwie podsumowała,
- co? Pięknie, ale nudno.


- Nudno nie, ale zimno. Na to siedzący obok na świerku pierwiosnek zauważył,
- to może daj sobie spokój i wpadnij wieczorem.


Wpadłam i mimo, że jelenie nie przechodziły, a to właśnie mi się marzyło, miło było popatrzeć na to, co się działo. W łabędzim gnieździe ciągle jeszcze nie ma jaj. 


Za to okazało się, że stara żurawka siedzi na gnieździe w trzcinach. Nadleciał pan mąż, ona kazała mu chwile popilnować gniazda, mrucząc przeszła się brzegiem, trochę podjadła i lotem błyskawicy wróciła w trzciny. Jak już się usadowiła, on odleciał, bo do zachodu słońca było jeszcze trochę. 


Krakwy i cyraneczki, które wcześniej żerowały po wschodniej stronie stawu, przeniosły się na moja stronę. 


Jednak cyraneczki czymś podenerwowane szybko zrezygnowały i popłynęły w stronę żeremia, a krakwy zabrały się za jedzenie. 





Pracowicie zbierały coś z powierzchni wody siorbiąc i mlaskając i to wywołało złość, e tam złość, wściekłość perkozka. Napuszyło się to maleństwo, nadęło pierś i groźnym spojrzeniem oraz „godnościom osobistom” zmusiło kaczora krakwy do ucieczki.



Odpłynąwszy w te pędy, udawał potem, że nic się nie stało. 


Kaczka patrzyła na to wszystko zdumiona. 


Perkozek niezbyt długo cieszył się zwycięstwem, bo siedzący gdzieś na brzegu brodziec zaczął krzyczeć, że nadlatuje bielik.  Wszyscy trochę na oślep zaczęli płynąć pod drzewa by schronić się przed niebezpieczeństwem. 


Jeden kaczor przechyliwszy głowę, zobaczył agresora, nie wytrzymał psychicznie, zawrócił i poderwał się do lotu. 


Bielik jednak nie usiadł, przestał wołać i pewnie też odleciał. Na stawie zrobiło się pusto. No, nie do końca, na środku ktoś pływał. 


Ach tak, to on, wspaniały, nieustraszony, malutki perkozek. Odwrócił się w moją stronę i powiedział,

- od dzisiaj mów mi Czak, Noris Czak.