środa, 28 czerwca 2017

Taki poranek

Jest szósta rano, od południowego zachodu ciągną obiecujące deszcz chmury. Wychodzę na spacer by w resztkach słońca zobaczyć co tam na łąkach. Zaraz za drogą na kępach lucerny wdzięczą się pokląskwy, 


za miedzą para żurawi żeruje z pięknie dorastającym dzieckiem. Są zaniepokojone moim pojawieniem się, one nie mogą latać, bo się pierzą, dziecko jeszcze nie umie. 



Zawracam, niech się najedzą w spokoju.  Idąc na łąki z drugiej strony, na końcu sosnowej alei dostrzegam bociana. 



Kiedy wychodzę na otwartą przestrzeń właśnie przelatują czaple. 




A nad łąkami szaleją skowronki i nie tylko. 







W drodze nad krowi stawek spotykam zająca, 


a przy samym stawku w zielonej gęstwie małego ptaszorka, który ze złowioną wielką zieloną liszką próbuje w tajemnicy przede mną zanurkować w ten gąszcz, bo gdzieś tam przy ziemi jest gniazdeczko i czekająca na niego samiczka, a może i młode. 




Na olsze przy drodze gawędzą młode grubodzioby, jednego udaje mi się wypatrzeć. 


Na pastwisku rodzina paszkotów, poszukuje robali, by dietę owocową, codziennie przed czwartą rano ucztują w dojrzewającej świdośliwie, uzupełnić białkiem.  



Maki wciąż jeszcze kwitną i wciąż czarują. 


Jaskółki dymówki wyprowadziły leg. Trójka młodych usadowiona na linii czeka na dostarczających pokarm rodziców. 




Przy kolejnym karmieniu, dorosły ptak nagle rezygnuje, 


bo równie nagle pojawia się jaskółcze nieszczęście, złotodzioba błyskawica w mgnieniu oka chwyta w locie młodą jaskółkę i szczęśliwa, że będzie czym nakarmić własne dzieci, odlatuje w kierunku lasu. 





Kiedy siedzę przy komputerze i opisuję, co widziałam podczas spaceru, z kępy drzew za stawem rozlega się nerwowy terkot paszkotów. To na poranny patrol przyleciał samiec błotniaka, on też musi nakarmić młode. 


Taki to i piękni i straszny poranek, jak cały ten nasz świat.

piątek, 23 czerwca 2017

Sierota

Deszcz padał od rana, bardzo pięknie padał. Nie była to dzika ulewa, podczas której woda spływa ścieżkami i ginie gdzieś w parowach, a miarowy spokojny deszcz. Najpierw zwilżył powierzchnię, otworzył kanaliki do głębszych warstw gleby a potem ziemia zaczęła nasiąkać, a spragnione rośliny pić. Ulewa przygniotłaby delikatne maki do ziemi, a miły letni deszcz obmył je tylko z kurzu. Kielichy miały opuszczone tak jak my wychodząc z jeziora pochlamy głowy by woda trzymająca się włosów szybciej spłynęła.  






Napatrzyłam się na maki, a potem siedząc na tarasie słuchałam gwarzenia rozradowanych ciepłem ptaków. Nagle Gapa oparłszy się łapami o furtkę przy pastwisku zaczęła szczekać, jakoś tak wyjątkowo wściekle. Koło paśnika coś brązowego przytuliło się do trawy. 


Gapa nie lubi kotów, ale aż tak zajadle na nie nie szczeka. Weszłam na pastwisko i pod brzozą zobaczyłam małego dziczka. 


Zmęczony i trochę mokry był sam, sam jeden. Podniósł się i potruchtał w kierunku stajni, a potem obwąchując teren szedł wzdłuż ogrodzenia. 




Przy słupku przystanął i lekko się przeczochrał. 





Mógł być mokry od deszczu, ale mógł też wziąć kąpiel w stawie. Może, dlatego był taki zmęczony, bo przy wysokiej wodzie ciężko mu było wyjść na brzeg. Dotarł w końcu do drogi, przebiegł przez nią i zniknął wśród wysokich traw czekającej na koszenie łąki. 




Jeśli był z marcowego miotu to akurat teraz przestał ssać mleko matki i potrafi się sam wyżywić. Nie ma wyjścia, matkę pewnie przez pomyłkę zabili pasjonaci łowiectwa, rodzeństwo ze strachu rozproszyło się, albo i ono zostało zabite. I tak to trzymiesięczny sierota wędruje sam przez pola, łąki, starając się pamiętać, czego uczyła go matka by w tym najokrutniejszym ze światów doczekać jutra.

czwartek, 22 czerwca 2017

Bez jaj?

Bez jaj się nie da. Trzeba je znieść, i z tym raczej nie ma problemu, ale trzeba je też wysiedzieć, a to czasami bywa trudne. Tydzień temu we wtorek od rana wiało, więc poranną kawę piłam siedząc w domu, a nie jak zwykle na tarasie. Kątem oka dostrzegłam przed oknem wiszącego niczym koliber   sporego jasnego ptaka. Eee, zdawało mi się, pomyślałam. Po chwili zobaczyłam go jeszcze raz i tym razem podeszłam do okna. Tuż pod domem na srebrnym świerku siedziała samiczka wilgi, a na rajskiej jabłonce piękny żółciutki samczyk. Wilgi dobijające się do okna, co u licha? Wyszłam przed dom, a one odleciały na rosnące koło domu Marii lipy. Wiało, ale nie tak by myśleć, że drzewa będą się przewracały. Kilkanaście lat temu wichury powaliły nam trze stareńkie świerki. Cztery lata temu wywróciły rosnącą przy drodze brzozę, ale to była nagła potężna wichura, a brzoza nadwyrężona rabunkową działalnością stada szerszeni i spodziewaliśmy się, że prędzej czy później zakończy żywot. Stało się to na moich oczach i… to jest okropne przeżycie. Jakiś czas potem pomyślałam, że człowiek musi wszystkiego w życiu doświadczyć i akurat to doświadczenie mam już za sobą. Myliłam się, we wtorek wieczorem znowu na moich oczach odłamały się dwa potężne pnie rosnącego za stawem starego klona. Został ten trzeci by pokazać, że w środku jest spróchniały i też wkrótce umrze. 


I znowu kawałek duszy rozpadł się na strzępy. A potem przypomniałam sobie poranna wizytę wilg, które na tymże klonie uwiły gniazdo i wiedząc na co się zanosi przyleciały do człowieka szukać pomocy. Los bywa okrutny, a żyć trzeba dalej. Po dwóch dniach wilgi znowu zaczęły śpiewać, zbudowały nowe gniazdo, bardzo możliwe, że już są w nim nowe jaja, bo samiczka odzywa się tylko czasami, samczyk częściej. 


Trochę się nawet zaprzyjaźniliśmy. Ja pogwizduję, on biorąc mnie za konkurenta odpowiada, po czym odlatuje dosyć daleko by niepostrzeżenie wrócić i po nakarmieniu samiczki zająć się obserwacją okolicy. 















W sobotę znowu ma wiać silny zachodni wiatr, ale tym razem gniazdo jest na, może trzydziestoletnim zdrowym, silnym dębie i mam nadzieję, że tym razem uda się wilgom, uda się słowikom, muchołówkom tak jak udało się kopciuszkom, pliszkom siwym, modraszkom i aż pięciu z dziewięciu gągolątek z posta "Owoce tej wiosny”, ale o tym w kolejnych opowiadaniach.