Ładnych kilka lat temu kolega przeniósłszy się z rodziną za miasto, jak każdy ogrodowy neofita zaczął kopać, grabić
siać, nasadzać. I wiadomo co się stało kiedy o nowym, nieskażonym
opryskami żerowisku zwiedziały się różne małe stworzonka. Na
przykład igły iglaków zaczęły gwałtownie żółknąć. Kolega
ów przyszedł do mnie jako doświadczonej ogrodniczki z pytaniem
kto, czy co pastwi się nad jego roślinami. Wiadomo powszechnie, że
odpowiedzialnym za taką szkodę jest czerwony pajączek
przędziorek i trzeba udać się do sklepu ogrodniczego by zakupić
środek taki, a taki. Po dwóch dniach kolega wpada i przeprasza, ale
zapomniał co to za środek jest na tego PAŹDZIORKA. Lata całe
tkwiło bezużytecznie w moich zasobach słownych to rozkoszne określenie i
pewnie nadal by tak było gdyby nie fantastycznie ciepły tegoroczny
październik w którym roiło się od obserwacji małych i dużych, a bohaterem każdej z nich był... nie, nie szkodnik, a jakiś uroczy "paździorek"
Zaczęło się od paszkota co to
zasmakował w wodzie z mazurkowego poidła.
Stada raniuszków, mysikrólików i sikor do tej pory dwa, trzy razy dziennie przeczesują rokitniki, sosny, świerki. Niektóre mysikróliki i czubatki robią to bardzo szybko.
Młoda samiczka kopciuszka i strzyżyk razem buszowały w stertach drewna i paletach. Jak widać, kierownikiem w tym zespole był strzyżyk.
Przepięknie kwitły marciny, a z tego upału to i mak chiński zaszalał całkiem niejesienną czerwienią.
Rosnący koło domu różowy kasztanowiec długo nie mógł się zdecydować na nasiona. Pękł dopiero w październiku.
Najbardziej emocjonujące spotkanie, niestety z lekka przegapione to to sprzed dwóch dni kiedy spore stadko krzyżodziobów siedziało mi niemal pod nosem, czyli na sośnie nad stawem. Ostatecznie obserwowałam je wysoko na starym świerku.
Dzisiaj niespodziewanie wyszedł na skraj lasu młody, bardzo ciemno umaszczony daniel i bez emocji jadł późne śniadanie nic sobie nie robiąc z obecności człowieka.
Takie to były urocze, wyjątkowe i tak prześliczne jak mijający październik, moje tegoroczne „paździorki”.