Kolejny
nadzwyczaj upalny dzień. 32 stopnie w cieniu i 38 w słońcu. Pewnie
termometr pokazałby więcej gdyby nie łagodzący słoneczny żar
południowo-wschodni wiatr. Wszyscy czekaliśmy na wieczór, jego
zbawczy chłód i zapowiadany deszcz, a może i burze. Chmury zaczęły
płynąc od zachodu już koło osiemnastej i pokryły niemal całe
niebo. Jednak kiedy zrobiło się ciemno i daleko na zachodzie,
gdzieś między chmurami a ziemią zaczęły pojawiać się
błyskawice i słychać było pomruki grzmotów wciąż było
nieznośnie ciepło.
Wiatr porywał chłodne, dotykające chmur masy
powietrza ściągał je w dół gdzie ogrzewały się ciepłem traw,
gałęzi, zwierząt. Od tego pomieszania temperatur wiatr dostawał
co chwila szału, targały koronami drzew tak, że ze świerków
sypały się igły, a z mało odpornych na suszę brzóz pożółkłe
liście, które tańcowały w powietrzy jakby to była jesień. Tylko
ta temperatura... i ani kropli deszczu. Błyskawice zbliżały się
powoli, zataczały krąg rozświetlając niebo także na południu i
północy. Wiatr jednak uparcie twierdził, że na deszcz jeszcze nie
pora. Pioruny zdwajały, a czasem potrajały aktywność i gdy
zaczęły się przemieszczać między chmurami w poziomie, zaczęło
wreszcie rosić.
Nie ulewa, nie rzęsisty deszcz ale coś w rodzaju
łagodnej rosy spadającej z nieba na umierającą za spiekoty
ziemię. Koszmar trwa.