czwartek, 30 marca 2017

Wypełnia się

Zaczęło się w niedzielny poranek. Zające spacerowały w tę i z powrotem po pastwisku, a w trawie pod rajską jabłonką buszowało kilka dzwońców, jeden grubodziób i para zięb.  





Tej zimy samczyk zięby nie pokazał się ani razu, więc widok wiosennej parki ucieszył mnie szczególnie. Przy stajni okazało się, że przyleciały kopciuszki i sprawdzały czy ich gniazdo na belce nadaje się do zamieszkania, 


a na stodole sąsiadów stare, od dawna nieużywane bocianie gniazdo próbowała zaanektować pliszka. 


Z wierzbowej gęstwy koło studni słychać było cudowny wiosenny ptasi harmider. Okazało się, że to stado ponad osiemdziesięciu droździków właśnie tam zrobiło sobie przystanek w drodze na lęgowiska. 


Taki był poranek, a po południu na wciąż jeszcze nieuprawionym polu za moją łąką w bliższej części żerowało stado czterdziestu dwóch żurawi, 






a w dalszej ogromna liczba zięb. 


Taka to była stadna niedziela. W poniedziałek okazało się, że pliszki opuściła mania wielkości, zrezygnowały z bocianiego gniazda i wybrały lokum poddachówkowe. 


Zająca przyłapałam na kontemplacji, raz pod zeszłorocznym krwawnikiem, 


a potem za spróchniałym pniem wierzby. 


Ciepło sprawiło, że z ziemi zaczęły nocą wychodzić rosówki i rano na łące pojawił się ich wielki miłośnik, kwiczoł. 


Tak, to tak, pomyślałam, że może uda się gdzieś w okolicy spotkać jakieś inne od żurawi, większe ptaki i udało się. W środku pewnej wsi na niewielkim stawku żerowała pięknie, godowo wystrojona czapla.  






We wtorkowy wieczór próbowałam zapolować na zorzę polarną, niestety udało mi się tylko zwykłe nocne niebo 


za to środa przyniosła następne wiosenne nowinki. Zięby nie odleciały, rozdzieliły się na mniejsze grupy i nadal buszują w okolicy. 


Na nenufarowym jeziorku żeruje para łabędzi niemych w tym jeden zaobrączkowany, może kiedyś uda mi się odczytać. 


W brzozowych gałęziach śpiewał pierwiosnek, 


a przy świeżej porębie kręciły się rusałka ceik i cytrynek, kwitną przylaszczki, zawilce i żółć złota. 







Jest jeszcze coś, w północnym zakątku, przy trzcinach usłyszałam perkozki. 


Rok temu miały tam gniazdo i najwidoczniej miejsce się spodobało zwłaszcza, że linia brzegowa jeziorka przesunęła się tej wiosny o dobre siedem metrów w głąb lądu i zatopiły się wszystkie pseudowędkarskie stanowiska i ptakom w to graj. Godzina po godzinie, dzień po dniu świat wypełnia wiosna i mnie w to graj.

czwartek, 23 marca 2017

Będzie moja

Myślałam, że w tym roku już nie zobaczę ich wodnych potyczek, nie usłyszę zwycięskiego okrzyku krrr, krrr.  Zalegający na jeziorach lód zmusił gągoły do długiego czekania na Pisie, a kiedy już dało się usiąść na leśnych jeziorkach, to i na nowym bobrowym oczku i na Żurawim stawie pływały pojedyncze pary. 


Wczoraj jednak okazało się, że kawalerowie, którzy nie zdobyli partnerki postanowili poszukać szczęścia u zajętych już kaczek i zaczęło się ostre psucie krwi pewnym już swego kaczorom. Zaraz na początku wyprawy trafiłam na niezłą awanturę na Żurawim. Kaczor-małżonek zagapił się i przyczajony w szuwarach amancik szybciutko podpłynął do niczego nieświadomej kaczki-małżonki. Ta, przyzwyczajona do każdorazowych wstępnych zalotów troszkę się wystraszyła niespodziewaną adoracją i krzyknąwszy jakieś kacze „ach” chciała skryć się pod wierzbami, ale niepotrzebnie, bo czujny małżonek już pędził na ratunek wrzeszcząc w biegu, by płynęła prosto. 





Udało się, walka jednak była krótka i konkurent nie zniechęcił się. Przyczajony obmyślał strategię jakby tu się dobrać do tego miodu. 


Przez jakąś godzinę panował spokój. Towarzystwo natłuszczało pióra, trochę żerowało i powoli zbliżało się do zachodniego brzegu.  Małżonkowie przodem, przy czym ona zrelaksowana i zadowolona, że ma wzięcie, on czujny z wyciągniętą szyją wypatrujący niebezpieczeństwa.  






A niebezpieczeństwo wlokło się z tyłu, miedzy sitowiem, wierzbami, jakby go wcale nie było i usypiało czujność, pana męża. 


I kiedy już kaczor-mąż myślał, że się pozbył zdradzieckiego gada, ten niczym szpiegowska łódź podwodna wyskoczył spod wody tuż przed nim. 


Co się potem działo trudno opisać, raz jeden wygrywał raz drugi, szarpali się i pod wodą i na powierzchni, wrzeszczeli na siebie nawzajem, cud, że kaczki nie utopili. 








Desperacja amanta była tak wielka, że w końcu pan małżonek zarządził ucieczkę permanentną, czyli odlot. 



Przegrany został na stawie sam, ale czy to z poczucia, że walka była wyrównana, czy może, dlatego, że akurat wyszło zza chmur słońce, nie wyglądał na załamanego. 


Pływając mruczał

- Nie dziś to jutro, nie ta to może tamta z bobrowego oczka, ale któraś na pewno będzie moja, krrr, krrr, będzie moja, krrr…