Kilka cieplejszych dni i w ptasim świecie zaczęły się wiosenne
przemiany. Miłosne trele najwcześniej zaczęły sikory, wczoraj dołączyły do nich
trznadle i paszkot. Tego ranka nie tylko ptakom wiosna w duszy grała. Młody
koziołek szedł z całą rodziną na popas. Rudel przemieszczał się przez las czujnie,
powoli kierując się w stronę ugoru, na którym rosły duże kępy soczystego, zielonego, dzikiego prosa. Najwięcej było go na górce skąd był widok na całą
okolicę i sarnom bardzo to odpowiadało. Nikt niezauważony nie był w stanie zbliżyć
się do nich. Koziołek trochę się ociągał. Starym kozłom wyrosło już poroże otulone
zamszowym scypułem, a on miał ledwo zaznaczone miejsca gdzie może kiedyś coś się
pojawi. Czuł się już prawie dorosły, ale ciągle musiał respektować rodzicielskie
nakazy, a tak bardzo było mu było tęskno do samodzielności. Na porębie niezauważony
przez nikogo odbił trochę od reszty stada i znalazłszy kępkę zielonej trawy delektował
się każdym źdźbłem. Rudel już dawno
dotarł do skraju rżyska, a on ciągle tkwił w lesie. Mama mówiła, że
najbezpieczniej jest w grupie, ale to on musiał się pilnować. Teraz jednak rozpierała
go duma z tego, że już z pół godziny jest sam i nic się nie stało, radzi sobie,
jest prawie dorosły. Naraz usłyszał jakiś szelest, postawił uszy, wyciągnął pyszczek,
ale wiatr nie przyniósł żadnego ostrzegawczego zapachu, a szelest wciąż się zbliżał.
Dla dodania sobie odwagi szczeknął raz i drugi i pognał w dół na łąkę. Tam zatrzymał
się na chwilę i zaczął nasłuchiwać. Szelest ustał, ale on był sam na otwartej
przestrzeni, a mama mówiła, że to nie jest bezpieczne. Szczeknął jeszcze kilka
razy ostrzegawczo, a że nic się nie działo uznał, że niebezpieczeństwo,
jakiekolwiek było, minęło. Mógł skręcić w lewo i po minucie dołączyć do stada,
ale robienie tego, co się samemu chce było takie wspaniałe. Postanowił jeszcze trochę
pokosztować swobody, wspiął się na zbocze i wyszedł na górną łąkę. Nie było tam
zielonej trawki jak w lesie, ale była całkiem smaczna choć stara trawa, a w
dodatku nadal mógł robić co chciał. Nagle dostrzegł coś dziwnego, duży czarny kształt na tle sosen.
Przyglądał mu się dobrą chwilę, po czym odwrócił się i potruchtał
w stronę rżyska.
Ciekawość jednak nie dawała mu spokoju. Stanął i spojrzał w
kierunku tego czegoś, co ciągle było za nim, choć niby nieruchome.
Nie wiedział,
co ma robić. Rodzinne stado było za plecami w zasięgu wzroku, ale tam znowu będzie
dzieckiem. Wszystkie rodzicielskie nauki poszły w kąt. Najpierw zaczął
przestępować z nogi na nogę, potem dwa kroki do przodu i krok w tył.
Jak tu sprawdzić,
co to jest? Zatrzymał się, spojrzał w bok mówiąc, wcale na ciebie nie patrzę,
rusz się, jeśli umiesz.
Chwila niepewności i znowu kroczki, patrzenie w bok i
spojrzenie na to coś, co budziło coraz większy niepokój. Jeszcze raz kroczki i
jeszcze.
Wreszcie uznał, że jak na pierwszy raz to i tak zaszalał,
odwróci się i popędził w stronę stada.
Zatrzymał się trochę wcześniej przy jakieś
zielonej kępie by nie wzbudzić niepokoju wśród pasących się i odpoczywających saren,
ale też żeby sobie pomyśleć o tym jak fajnie było być przez chwilę dorosłym.
Zdawało mu się, że nikt nie zauważył jego nieobecności, ale siedzący na brzozie
myszołów widział całe zajście i mruczał pod nosem,
- młode to i głupiutkie jeszcze, ale co robić? Wiosna!