Moje spotkania z kosami zaczęły sie pierwszej zimy na wsi. Lutowe słońce nie grzeje jeszcze zbyt mocno, ale jego promienie
wzmocnione odbiciem od białej ściany domu miały w sobie dość ciepła by roztopić
śnieg i rozmrozić spory kawałek ziemi pod południowym oknem. Wykorzystały to trzy
piękne, czarne kosy. Pomarańczowymi jak płatki nagietków dziobami wyciągały z
nagrzanej ziemi tłuste dżdżownice. Zaraz wyłożyłam im rodzynki i jabłka, ale nie były zainteresowane, wolały mięsko. Ponownie zobaczyłam kosa następnej zimy, stał u
wejścia do Czakowej budy grzejąc się w promieniach wschodzącego słońca. Kiedyś udało mi się podejść kosa w gęstwinie czarnego bzu. Stał na gałązce i widząc gdzieś na listkach porozwieszane nuty, każdą z nich wyśpiewywał jak najdokładniej i jak najpiękniej. Ten cudowny, czarowny koncert nie był dla mnie a dla siedzącej w dole samiczki. A potem przyszła straszna dla zwierząt zima z dużym śniegiem i trzydziestostopniowym mrozem. Wracając z drewutni zobaczyłam go siedzącego na jałowcu. Poderwał
się tak jakoś niezdarnie i sfrunął prosto pod moje nogi. Zabrałam go do domu, myślałam,
że jeśli ogrzeję, dam jeść i pić to przeżyje. Wtulił się tylko w moje ręce i
skonał. Od tamtej
pory zimą obsesyjnie przeglądam krzewy pod domem. No, ale ptasi świat rządzi
się swoimi prawami. Zimą na jabłka, rodzynki, banany i słoninę przylatywały pod
dom samiczki kosa i kwiczoły.
Jadły zgodnie razem, a jak
tylko pojawił się samczyk kosa zawzięcie go atakowały i odpędzały. Musiałam poutykać
jabłka na płocie daleko od domu, żeby i on miał się czym pożywić.
Od kilku lat kosy
gniazdują w starodrzewiu za stajnią. Tam widziałam samiczkę
i tam też tej wiosny widziałam samczyka poszukującego jedzenia dla swoich dzieci.
Bo u kosów jest
tak, że samiczka buduje gniazdo i wysiaduje jaja. Karmieniem piskląt zajmują się na początku oboje rodzice. a gdy te trochę
podrosną, samiczka zostawia obowiązki rodzicielskie samczykowi, znajduje nowego
partnera, buduje nowe gniazdo i znosi kolejne jaja. Kosy oprócz dżdżownic chętnie zjadają różne owoc. Kiedyś w
ciągu jednego dnia zniknęły z krzaczków wszystkie borówki, innym razem owoce
świdośliwy, podjadały też wiśnie i czereśnie. W tym roku zauważyłam samczyka,
który w lipcowe poranki szukał pożywienia na pastwisku,
a ostatnio zasmakował w
czerwonych porzeczkach. Najpierw przyleciał sam
a za chwilę
razem z matką przyleciało tegoroczne całkiem duże i nieźle wykarmione dziecko.
Jest mi bardzo miło, bo to kolejna ptasia rodzinka, która tak blisko podchodzi
do mojego domu i prezentuje swoje młode. Mimo, że byłam dobrze ukryta w
jabłonce, kiedy zaczęłam robić zdjęcia samczyk natychmiast uciekł, za chwilę,
chwyciwszy dwie porzeczki w dziób odleciała samiczka a dziecko zostało zdumione
ucieczką dorosłych.
I dopiero ich nawoływania z sosny
- Uciekaj, uciekaj tam jest człowiek.
- Ale mówiliście, że nic nam nie zrobi
- Mówiliśmy, ale lepiej jak będziesz ostrożny, więc rusz
swój tłusty kuperek i znikaj.
I zniknął. Czatowałam jeszcze trochę mając
nadzieję na powrót kosiej rodzinki, ale o porzeczkach dowiedziała się też sójka.
I ktoś jeszcze ( nie wiem, kto).
Porzeczki zostały zjedzone i co teraz będzie? Wiśni nie było,
bo niespodziewane w maju siedem stopni mrozu zniszczyło zawiązane już owoce. Teraz
nieszczęsne, afrykańskie upały ususzyły niedojrzałą jarzębinę i aronię, tarki
opadły. Został jeszcze głóg i czarny bez i w nich i ludzkiej pomocy nadzieja, bo czym będzie wiosna bez czarownych kosich
flecików?
Pięknie piszesz:) Kosy to dla mnie jedne z najmilszych ptaków. Zapraszam do mnie: origamiiptaki.blogspot.com
OdpowiedzUsuńU mnie chwilowo motyle i ćmy bo ostatnio mam do nich szczęście ale w większości piszę o ptakach:)