Na Mazurach to już ta pora, kiedy po solidnym
deszczu wszystko dokoła pachnie odurzająco. Pachną kwitnące trawy, zioła,
pachną też krzewy i drzewa. Jeszcze nie wywietrzał słodki zapach kwitnących
lilaków, dziwny, natrętny zapach czeremchy, a już zaczyna kwitnąć czarny bez.
Liście czarnego bzu niezbyt pięknie
pachną, ale spróbujcie wybrać się na łąkę wieczorem i stanąć w bujnej trawie
obok kwitnącego czarnego bzu – to ci dopiero symfonia zapachów. Herbatka z
suszonych kwiatów bzu czarnego ma działanie przeciwgorączkowe, napotne,
wzmacnia naczynia krwionośne, ma też działanie moczopędne. Trzeba tylko
pamiętać by zbiór był w suchy, słoneczny dzień, by kwiaty były dobrze rozwinięte i by suszyć je w temp. max 30 st.C.
Baldachy czarnego bzu smażę w cieście
naleśnikowym.
Obcinam 10 dojrzałych baldachów, otrzepuję lekko żeby się pozbyć
małych czarnych żuczków. Robię zwykłe ciasto na naleśniki, czyli szklanka mąki,
½ szklanki mleka, ½ szklanki wody mineralnej gazowanej, 3 jaja, łyżeczka cukru
pudru, szczypta soli. Jaja i mleko ubijam mikserem, dodaję cukier puder, sól,
mąkę i połowę wody, dalej mieszam mikserem i jeśli ciasto jest zbyt gęste
dodaję jeszcze trochę wody. Na patelni rozgrzewam olej, baldachy trzymając za
ogonek maczam w cieście i smażę z obu stron. Ogonek służy także do
przewracania. Gotowe rumiane układam na talerzu i posypuję cukrem pudrem.
„Czepyszne” - jak mawiał jeden znajomy mały Grześ.
Produkcja nie jest
skomplikowana, ale bardziej rozłożona w czasie. Gotuję syrop z 1 litra wody i 3
szklanek cukru i zostawiam do ostygnięcia. Dwie duże cytryny myję płynem do
naczyń, płuczę gorącą wodą, kroję w cieniutkie plastry i wyrzucam pestki.
Zbieram od 50 do 100, w zależności od wielkości, dobrze rozwiniętych takich z
widocznym pyłkiem baldachów, nie myję, tylko leciutko potrząsam, żeby żuczki
sobie poszły. Nad szerokim słojem ucinam nożyczkami, najkrócej jak się da,
kwiatki z kilku baldachów (inaczej niż przy plackach) i przekładam plastrami
cytryny i tak do wyczerpania składników. Na koniec wlewam zimny syrop,
przykrywam słój papierem pergaminowym i stawiam na słoneczny parapet na
tydzień. Co dwa dni
mieszam wyparzoną łyżką. Po tygodniu przecedzam zawartość
słoja przez gazę, dodaję 1 litr alkoholu 70 % (po latach praktyki uznałam, że
dodawanie 96-procentowego spirytusu osłabia aromat i smak) i 1 łyżeczkę
kupionego w aptece suszonego korzenia arcydzięgla. Wszystko zostawiam w słoju
na 4 tygodnie, od czasu do czasu zamieszam. Po miesiącu przelewam nastaw przez sito pokryte gazą apteczną, rozlewam do butelek i zostawiam do zimy. To, co zostało na gazie przelewam litrem
wody, mieszam i jeszcze raz przecedzam, wstawiam do lodówki i następnego dnia
mam świetny zimny, aromatyczny napój. Pierwsze
smakowanie nalewki odbywa się jak spadnie pierwszy śnieg. Ma kolor miodu, pachnie
letnim wieczorem na łące, cudownie rozgrzewa i z pewnością chroni od
przeziębienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz