Najfajniej jest, gdy się idzie po prostu na spacer. Nie ma
zawodów, żalu, że się nie udało, cieszy każde spotkanie. W sobotę nie udało się
wyjść, za to w niedzielę dwa razy. Przed południem najpierw spotkałam wyruszające
na obiad sarny,
zamieszanie w pasącym się na Murańskich Łąkach stadzie krów
wypłoszyło żurawią parę,
w lesie jakimś cudem dojrzał mnie kobuz i wykonał
kilka patrolowych rund, by upewnić się, czy nie wejdę na drzewo gdzie pewnie
jeszcze siedzą młode,
a na stawie pod domem udało mi się, jak zwykle wypłoszyć
czaplę siwą. Chyba zdążyła złowić kilka karasi, bo dość ociężale poderwała się,
co nie przeszkodziło mi spaprać pierwszych kilku ujęć.
Nienasycona postanowiłam
koło siedemnastej iść jeszcze raz, na łąki za szosą. W podstarzałym już młodniku
rej wodziły młode bogatki,
udało mi się prawie złapać pełzacza leśnego,
za Dużą
Kępą pasły się żurawie
i co najważniejsze nareszcie odkryłam, gdzie popasa
bocian czarny. Może wreszcie uda mi się przyłapać go na łące, a nie w locie.
Kiedy wracałam, z dużego lasu wyleciał zdenerwowany myszołów trochę pokrzyczał
i po chwili wszystko ucichło.
Zaczynała się pora popasu saren, jeleni, bobrów,
dzików, a ja musiałam wracać do domu. Nic dziwnego, że dzisiaj od rana mnie
nosiło. Nie bez powodu, już na bramie dziwaczyły czegoś kopciuszki,
a na
świerku młodziutka kapturka uganiała się w poszukiwaniu mszyc.
Na łące, a cóż
by innego sarny.
Coś je tam ostatnio płoszy, bo uciekły do lasku, ale dzięki
temu udało mi się zrobić taka cieniową fotę.
W wysokich trawach pasły się zające,
a górą leciał pięknie oświetlony kwiczoł.
Dawno już nie spotkałam wiewiórki.
Podczas
dalszej porannej włóczęgi postanowiłam odwiedzić łabędzie. Ale, żeby było
fajniej, poszłam skrótem przez las. Po jakichś 100 metrach wyszłam jednak na
leśną ciemna drogę i… pomyślałam, że to znowu wiewióry uganiają się w dolnej
partii niezbyt tęgiego świerka. AF zaczął szaleć i mój mózg także, bo przecież
to nie żadne wiewióry, to najprawdziwsze leśne kuny.
Nim mi się udało zapanować
nad aparatem towarzystwo wlazło niemal na czubek i zaczęło mnie obserwować.
Stałam tam trochę, ale po chwili uciekły po gałęziach nie wiadomo gdzie.
Trudno, łabędzie czekały, jednak tym razem okazało się, że dojście do drugiej
wędkarskiej kładki nie jest proste. Tuż przy drodze biegnącej wokół jeziorka w przybrzeżnym
błocku, wśród wierzbowych chaszczy trzeszczały gałązki, a poszycie było w
ruchu. Dzicza rodzina taplała się w błotku, a ostrzegawcze chrumkanie słychać
było z tak bliska, że gotowa byłam zawrócić. Ostatecznie klasnęłam w dłonie,
dziki poszły w lewo, ja w prawo, do północnej wędkarskiej zatoczki. No i tak!
Stała tam sobie jak na zamówienie. Zrobiłam trochę zdjęć, ale dzicze chrumkanie
jakby wracało w moja stronę, ona odleciała więc postanowiłam wracać. Po drodze jeszcze
żurawie żerujące na ekologicznym polu soczewicy
i skryty w dojrzałym owsie
rusałka pawik.
Niespodziewanie piękna ta końcówka lipca.