Wczorajszy ranek był trochę dziwaczny, a to mżawka w słońcu,
a to całkiem spory rzęsisty deszcz
i zaraz potem wychylające się zza chmur
słońce oświetlające łąkę i las. Ostrożnie, powoli, partiami by świat nie
oszalał od gwałtownego nadmiaru światła i ciepła.
W łopianach nad Marunką
żerowały młode szczygły. Jeszcze nie do końca wybarwione i trochę przemoczone
wyłuskiwały solidnie przesuszone nasiona szczebiocząc przy tym delikatnie.
Raz
po raz od wschodu słychać było klangor i po chwili na niebie pojawiały się
klucze ciągnących na zimowiska żurawi. Tak się jakoś składało, że nad Marunami
wiatr te piękne klucze rozrywał, ptaki rozsypywały się , kołowały wyżej i wyżej
by po chwili odzyskać kontrolę lotu i ponownie ułożyć się we właściwy szyk.
Tak
to już z wiatrem bywa, przepędził deszczowe chmury, ale za to przywiał
skandynawski chłód i psuł nerwy ptakom. Pod wieczór nieco przycichł, za to
chłód się nasilał. Jeszcze o słońcu pod domem pojawiła się kopciuszkowa
rodzina. Bardzo płochliwa mama,
ściągający na siebie uwagę tata
i dwójka dzieci
już na tyle dużych, że wiadomo iż jedno to samczyk, a drugie samiczka.
Dzieci
podążały za rodzicami i pewnie jeszcze trochę potrwa nim nabiorą doświadczenia
i wiedzy jak szybko zdobyć jedzenie i gdzie najbezpieczniej spędzić noc. Wczoraj muchy z zimna zrobiły się ospałe i
kolacja łatwiej niż zwykle była w zasięgu dzioba, a nocleg? Nocleg pewnie na uprzątniętych już półeczkach na
szopie, gdzie się wykluły. Pewnie dobrze im tu było skoro ciągle jeszcze są, a kto wie, może przyszłej wiosny wrócą i na wspomnianych półeczkach zechcą wychować swoje własne, równie rozkoszne dzieci. Kto wie?