Wyprawy do lasu i na Maruńskie
Łąki przez ostatnie cztery dni nie przyniosły żadnych rezultatów. Ach nie, dwa
dni temu udało mi się wypłoszyć, sądząc po tropach, jelenia. Wczorajsze piękne
słońce mówiło mi by iść w szynowskie młodniki, że tam czekają na mnie, sarny,
jelenie, dziki i zające, które lada dzień zaczną parkoty. Jednak coś mnie ciągnęło nad staw, może tropy lisa, który w nocy szukał karczowników.
A może podkręcona
zdjęciami Krzysztofa, na których sprytne kruki wywiodły w pole bielika, postanowiłam zafotopolować na kruki. Trzy porcje rosołowe wyłożyłam na grubym wierzbowym pniu nad stawem, schowałam się za dębem i
czekałam. Ten pień to stałe miejsce dokarmiania drapoli. Miejscowe kruki i nie
tylko kruki o tym wiedzą i od czasu do czasu wykonują nad nim loty patrolowe. Zdjęcie
marne, zrobione o zmierzchu, dwa lata temu pod koniec listopada i nawet nie
wiem co to za gość.
Stałam nieruchomo jak słup. Wizja
kruczych zdjęć spowodowała, że było mi ciepło, lekko i w ogóle fajnie.
Minuty mijały, na sośnie tarabanił dzięcioł. Na dąb,
pod którym stałam przylatywały sikory, trznadle i coś tam jeszcze, ale nie wiem co, bo głowa ani drgnęła. Wreszcie przyleciała sójka. Usiadła na świerku i
czekała. Wabiłam ją myślami
- No nie bój się, zawołaj koleżanki, zróbcie awanturę, kruki
się dowiedzą, nim przylecą wy też zdążycie trochę zjeść a ja wreszcie dostanę to,
na co czekam.
Zaczynało mi być trochę zimno, gdy przyleciała druga sójka,
coś tam do siebie zagadały i zaraz usłyszałam niezbyt głośne, krucze
- Kurrrczak mój, kurrrczak mój
Jakie zimno, jaki bolący kręgosłup, kiedy za chwilę może się
spełnić mój sen. Jednak od chęci do realizacji droga długa. Na dwóch pokrukiwaniach się skończyło, tymczasem jedna z sójek
usiadła prawdopodobnie nad moją głową, druga gdzieś z tyłu na płocie. Nie wiem,
na co czekały. Czas płynął i płynął i gdy pomyślałam, że z tego bezruchu za chwilę
oszaleję, ta znad głowy sfrunęła na kołek ogrodzeniowy. Nie ma kruków, będzie
sójka. Czaiła się chwilę, zmieniła kołek na bliższy, wreszcie przyleciała na
pień. Żadne tam rzucanie się na jedzenie, skubnęła trochę śniegu upapranego kurczęcym
sokiem, wreszcie dzióbnęła raz i drugi odrobinę dania głównego i odleciała. No
to teraz poinformuje koleżanki i ….
Po godzinie stania zrobiło mi się zimno. Pod domem w
karmnikach i na rozwieszonych słoninach ptaki ucztowały i podśpiewywały, że
ciepło i, że dużo pysznego jedzonka. Na Maruńskich Łąkach koziołek, którego
przez cztery dni nawet śladów nie widziałam, dziś szczekał i szczekał a ja
zamiast właśnie dzisiaj tam iść stałam i gapiłam się na kurze ochłapy. Zwinęłam majdan i zesztywniała poczłapałam do domu. Jeszcze tylko trznadel
siedzący na świerku i prześlicznie wyglądający w słońcu dzwoniec.
Zrzucając zdjęcia do kompa patrzyłam przez okno na staw i wtedy przyleciał, przysiadł najpierw na łące, popatrzył, rozłożył skrzydła,
podfrunął na pień i zaczął spokojnie jeść. Zdjęcie kruka z odległości 50 metrów
i w dodatku przez szybę? Nie! Poczekam do nastepnego razu.
bardzo niezwykle dobrze rozumiem tą sytuację. :)) wiesz, pisząc posty, uwzględniam sytuacje, w których odnisłem sukces, który mogę zilustrować zdjęciem. Nie wspominam i nie liczę zasiadek nieefektywnych, kilogramów zatachanej na plecach zanęty, która znikała w gardłach nigdy nie widzianych żarłoków. Norma. Co do kruków - połóż zanętę na ziemi, to jest bardziej naturalne. Mało które zwierze kończy swój żywot na ... pniu ;) No i druga sprawa, absolutnie, ale to absolutnie nie może Cię być widać. Stanie za chaszczem czy drzewem nic nie da - nie siądą!
OdpowiedzUsuńTo dwuletnie zdjęcie to młody myszołów zwyczajny.
Ja byłam zamaskowana i nawet mąż tam ze mną poszedł i wrócił na wypadek liczenia. Ale nigdy jeszcze sie tam nie zasadzałam. Drobnica dała sie focić bez zasadzki a latem to teren grasowania motyli. Teraz mam czas bo przez parę dni nie będzie pogody to jakieś tipi ze świerczyną wymodzę i je w końcu dostanę. Dzięki!
UsuńJakby tak kto poważny przeczytał post, a potem komentarze, to mógłby się za głowę złapać - co za dziwne problemy ludzie mają ;-))) Ja też kiedyś czatowałam na młode liski z porcjami rosołowymi rozłożonymi przy norach. Wczesnym latem to było, więc ciepło, ale po jakimś czasie człowiek cały zdrętwiały i wkurzony, że leży za krzakiem bez sensu ;-)
OdpowiedzUsuńBardzo mi się ta opowiastka podoba, a miejsce z grasującymi motylami muszę zapamiętać :-)))
Ja to już kiedyś pisałam, że my do końca normalni nie jesteśmy, ale czy to nie piękne włóczyć sie po lesie z zepsutym mięsem w torbie, to taka oznaka wolności. Najgorsze to drętwienie. Ja kiedyś zasadziłam się na bobry i tak zdrętwiałam oraz trochę przysnęłam, że mnie koziołek podszedł. Strachu się najadłam, ale i on też:-)
UsuńAaaa, to będzie moje motto! "Oznaka wolności - włóczyć się po lesie z zepsutym mięsem w torbie" :-))))))))
UsuńAle to najprawdziwsza prawda!
A jakże, właśnie mi się przypomniał post Krzysztofa o tym jak ciągnął na sznurku przeterminowanego lisa.
UsuńTrafne uwagi proszę Pań. W sylwestra obserwowałem wędkarzy siedzących na zamarzniętym starorzeczu Biebrzy i myślałem, że to kompletna głupota marznąć nad jakąś dziurą w lodzie. Po tym wszystkim wróciłem do Olsztyna, pojechałem do lasu i spędziłem trzy nieefektywne godziny w czatowni, w temperaturze -10 stopni. Ale to oczywiście głupotą nie było :).
OdpowiedzUsuńTak, tak. Nasze własne głupotki kochamy i jest nam z nimi dobrze.
Usuń