Widywałam je za dnia jak przebiegały łąkę sąsiadki Marii, by
jak najszybciej dotrzeć do bezpiecznych wysokich traw czy do lasu. Czasami w
świetle księżyca na mojej Dużej Łące widywałam stado zmierzające w kierunku
pola z ziemniakami. Ale takie bliskie spotkanie z odległości jakichś 100 metrów
zdarzyło się cztery lata temu. Było ciepłe słoneczne popołudnie. Wyszłam na spacer zaopatrzona wtedy tylko w lornetkę i usiadłam na skraju łąki mając nadzieję
zobaczyć zająca, sarenkę. Krzaczaste olchy porastające brzegi płynącej środkiem
łąki rzeki Marunki, nagle zaczęły się energicznie poruszać i coś wielkiego ciemnego
zaczęło z nich wychodzić. Lornetka poszła w ruch i … aż mnie do tyłu odrzuciło.
Z krzaków wygramolił się wielgachny ociekający wodą dzik. W pierwszym odruchu
chciałam podejść bliżej by mu się lepiej przyjrzeć i wtedy krzaki znowu zaczęły
się poruszać a na łąkę wyszło stado zadowolonych z kąpieli siedmiu dorosłych
dzików i zaczęło maszerować w moim kierunku. To mnie całkiem zniechęciło do
bliższego przyglądania się. Można nawet powiedzieć, że uciekłam do domu. Następne
spotkania ograniczały się do tego, ze wędrując, już z aparatem fotograficznym
płoszyłam je a one uciekały nim zdążyłam nastawić ostrość i pstryknąć.
Najlepsze jednak zdarzyło się zeszłej wiosny. Szłam sobie brzegiem Marunki za pasącym
się koziołkiem,
gdy nagle może z 5 metrów ode mnie na drugi brzeg wylazło
wielkie dziczysko.
Pomyślałam, że skoro śmierć zajrzała mi w oczy to
przynajmniej na koniec zrobię parę dobrych zdjęć, będzie wiadomo, z jakiego
powodu zginęłam. Ale to nie takie proste, gdy ręce się trzęsą a w środku dygot.
Dzik stoi i patrzy,
zrobił dwa kroki, znowu patrzy i nagle ma zamiar ponownie
wleźć do rzeczki.
No i skąd człowiek ma wiedzieć czy on chce kontynuować
kąpiel, czy ma zamiar zaatakować. Więc oprzytomniawszy na moment przypomniałam
sobie sposób z książki Monty Robertsa „Zaklinacz koni”, rozłożyłam ręce szeroko,
rozczapierzyłam palce i zaczęłam ryczeć jak opętana. Dzik najpierw zrezygnował
z wchodzenia do rzeczki, popatrzył, odszedł kilka kroków
i kiedy ja wciąż nie przestawałam
wrzeszczeć, świńskim truchtem udał się w kierunku lasu obejrzawszy się jeszcze
ze dwa razy.
Koziołek uznał, że to co się dzieje nie dotyczy go i pasł sie dalej.
Opowiedziałam potem, co mi się
przydarzyło znajomemu i okazało się, że w pobliskim gospodarstwie ze dwa lata
temu znaleziono małego dziczka i postanowiono go wyhodować a potem … zjeść jak
nie przymierzając zwykła świnię. Ale dzik przywiązał się do gospodarzy a oni do
niego i tak sobie chodził luzem domagając się głaskania i skrobania w ucho, aż
poczuwszy zew natury poszedł sobie do lasu szukać żony i już nie wrócił. Jednak,
kiedy spotyka ludzi jest do nich przyjaźnie nastawiony i nie ucieka. Może ja właśnie
na niego natrafiłam. Kolejne spotkanie
ze stadem dzików odbyło się latem, zeszłego roku, gdy trawa na Dużej Łące
sięgała do pasa. Szłam sobie wydeptanym przez nie szlakiem i nagle w dole
zobaczyłam kilka sporych czarnych grzbietów.
Pasły się w najlepsze, ale
wystarczył dźwięk pstryknięcia aparatu i stado pognało w kierunku lasu.
A
dzisiaj jak tylko minął ten nieszczęsny trwający trzecią noc mróz wybrałam się na
spacer, bo tak mi się jakoś rano zdawało, że słyszę słowika. Warto było iść dla
samych widoków. Szmaragdowa zieleń łąki oświetlona ostrym słońcem i niemal
zimowy błękit nieba.
A pod lasem niespodzianka, coś buszuje w trawie.
Duże,
ogonkiem macha – dzik, jest i drugi i trzeci.
Wielkie jak niedźwiedzie lub
żubry a miedzy nimi małe paskowane kulki – młode dziczki.
Kiedy szczęśliwa
wracałam do domu znowu usłyszałam słowika. Kląskał i terkotał radośnie informując
panią słowikową, że dziś na kolację się nie spóźni, a kawałek dalej z wysokiej
brzozy odezwała się wilga. I to się nazywa piękny poranek na Warmii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz