poniedziałek, 4 listopada 2013

Jemiołuszki

                                    

Pierwszy raz zobaczyłam je ładnych kilka lat temu. Miałam w pracy popołudniowy dyżur. Była pogodna jesień. Na klombie, którego dziś już nie ma, rosły dzikie róże, pełne pięknych, karminowych owoców. Nieopodal pod topolami, których też już nie ma, stało moje świeżo umyte auto. Po chwili klomb zaroił się od dziwacznych ptaszków, które buszując zawzięcie, minuta po minucie, ogołacały różane krzewy. Obserwowałam je siedząc za biurkiem. Nigdy wcześniej takich nie widziałam. W przerwach na trawienie siadały na wspomnianych topolach. Do pokoju wszedł kolega i powiedział
- Lepiej przeparkuj, bo za chwilę nie poznasz swojego samochodu.
A ja na to:
- A co tam, niech sobie jedzą spokojnie, tych kilka świeżych kup zmyję wodą.



Po pewnym czasie ptaki odleciał, a mnie coś tknęło i poszłam sprawdzić jak tam moje autko. Szczęka mi opadła. Samochód wyglądał, jakby słoń zwymiotował na niego zupę pomidorową. Ptaki błyskawicznie trawiły to, co zjadły i wydalały resztki z jakimś pioruńskim lepiszczem, które przykleiło się do karoserii i za nic nie chciało zejść. Nie pamiętam skąd się dowiedziałam, że to były jemiołuszki. Ale to, że musiałam auto szorować godzinę, zapamiętałam bardzo dobrze. Jemiołuszki przylatują do nas ze znacznie zimniejszych regionów.


Nasza zima im nie straszna dzięki temu, że, niczym niedźwiedzie, gromadzą na sobie zapasy tłuszczu, a i dzięki temu, że zimą znacznie powiększa się ich wątroba, co sprawia, że trawią miąższ zjedzonych owoców w ciągu 7-10 minut. Wydalane nasiona otulone tą lepką substancją przyklejają się do napotkanych po drodze gałązek i tak rodzi się nowa jemioła. Od tamtego jesiennego popołudnia minęło sporo czasu i raczej nie spotkałam jemiołuszek. 
                                     


Wreszcie, jakoś tak na początku stycznia tego roku, na wielkiej starej brzozie rosnącej koło domu usiadło duże stado ptaków. Zaczęły ze sobą smętnie, cichutko gwarzyć, a brzmiało to tak, jakby ktoś zawiesił na drzewie kilkadziesiąt malutkich srebrnych dzwoneczków i wiejący wiatr poruszał nimi w takt na trzy. Lornetka poszła w ruch i cóż to, szaroróżowy brzuszek, czub irokeza na głowie, wojenna kreska przez oko, czerwone wałeczki na końcach skrzydeł i żółte dachóweczki na końcu ogonka - ha, to jemiołuszki. Usiadły na brzozie, bo właśnie na niej znalazły mnóstwo jemioły i jej białych owoców. Zjadły je, a po jakichś pięciu minutach część z nich przeleciała na rosnącą za domem rajską jabłoń, pełną bordowych jabłuszek.


Tak duże stado przylatywało jeszcze dwa razy. Zawsze ta sama kolejność – brzoza, a właściwie jemioły na brzozie i rajska jabłonka. Jabłuszek było coraz mniej, bo podjadały je i sikory, i kosy, i kwiczoły, a i grubodzioba widziałam ze trzy razy. Po jakimś tygodniu pojawiły się, ale tylko dwie jemiołuszki, i pospołu z trznadlami i kwiczołem jadły zmarznięte jabłka wyłożone pod jabłonkę. A w miniony piątek, kiedy to w nocy był mróz 20 stopni, a rankiem wstało piękne słońce i grzało cudownie jakby chciało powiedzieć, że wiosna już niedługo, jemiołuszki znowu przyleciały.
                                      

Najpierw wygrzewały się na linii energetycznej, potem zaczęły wyjadać owoce z ligustrowego żywopłotu, a potem zasmakowały w przemarzniętych jabłkach zawieszonych jeszcze w grudniu na śliwie węgierce. Pobyt u nas zakończą w kwietniu, polecą na północ i wschód, by tam założyć gniazda.
 

A ja w kwietniu posadzę jeszcze ze dwie rajskie jabłonki, a jak przyjdzie następna zima, będę czekać na przylot  jemiołuszek, by nacieszyć oko i jeszcze raz wysłuchać ich pięknej, dzwoneczkowej gawędy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz