poniedziałek, 9 czerwca 2014

Czar urok i smak czarnego bzu

Na Mazurach to już ta pora, kiedy po solidnym deszczu wszystko dokoła pachnie odurzająco. Pachną kwitnące trawy, zioła, pachną też krzewy i drzewa. Jeszcze nie wywietrzał słodki zapach kwitnących lilaków, dziwny, natrętny zapach czeremchy, a już zaczyna kwitnąć czarny bez. 

Liście czarnego bzu niezbyt pięknie pachną, ale spróbujcie wybrać się na łąkę wieczorem i stanąć w bujnej trawie obok kwitnącego czarnego bzu – to ci dopiero symfonia zapachów. Herbatka z suszonych kwiatów bzu czarnego ma działanie przeciwgorączkowe, napotne, wzmacnia naczynia krwionośne, ma też działanie moczopędne. Trzeba tylko pamiętać by zbiór  był w suchy, słoneczny dzień, by kwiaty były dobrze rozwinięte i by suszyć je w temp. max 30 st.C.
Baldachy czarnego bzu smażę w cieście naleśnikowym. 

Obcinam 10 dojrzałych baldachów, otrzepuję lekko żeby się pozbyć małych czarnych żuczków. Robię zwykłe ciasto na naleśniki, czyli szklanka mąki, ½ szklanki mleka, ½ szklanki wody mineralnej gazowanej, 3 jaja, łyżeczka cukru pudru, szczypta soli. Jaja i mleko ubijam mikserem, dodaję cukier puder, sól, mąkę i połowę wody, dalej mieszam mikserem i jeśli ciasto jest zbyt gęste dodaję jeszcze trochę wody. Na patelni rozgrzewam olej, baldachy trzymając za ogonek maczam w cieście i smażę z obu stron. Ogonek służy także do przewracania. Gotowe rumiane układam na talerzu i posypuję cukrem pudrem. „Czepyszne” - jak mawiał jeden znajomy mały Grześ.

Z kwiatów czarnego bzu robię też nalewkę. 

Produkcja nie jest skomplikowana, ale bardziej rozłożona w czasie. Gotuję syrop z 1 litra wody i 3 szklanek cukru i zostawiam do ostygnięcia. Dwie duże cytryny myję płynem do naczyń, płuczę gorącą wodą, kroję w cieniutkie plastry i wyrzucam pestki. Zbieram od 50 do 100, w zależności od wielkości, dobrze rozwiniętych takich z widocznym pyłkiem baldachów, nie myję, tylko leciutko potrząsam, żeby żuczki sobie poszły. Nad szerokim słojem ucinam nożyczkami, najkrócej jak się da, kwiatki z kilku baldachów (inaczej niż przy plackach) i przekładam plastrami cytryny i tak do wyczerpania składników. Na koniec wlewam zimny syrop, przykrywam słój papierem pergaminowym i stawiam na słoneczny parapet na tydzień. Co dwa dni mieszam wyparzoną łyżką. Po tygodniu przecedzam zawartość słoja przez gazę, dodaję 1 litr alkoholu 70 % (po latach praktyki uznałam, że dodawanie 96-procentowego spirytusu osłabia aromat i smak) i 1 łyżeczkę kupionego w aptece suszonego korzenia arcydzięgla. Wszystko zostawiam w słoju na 4 tygodnie, od czasu do czasu zamieszam. Po miesiącu przelewam nastaw przez sito pokryte gazą apteczną, rozlewam do butelek i zostawiam do zimy. To, co zostało na gazie przelewam litrem wody, mieszam i jeszcze raz przecedzam, wstawiam do lodówki i następnego dnia mam świetny zimny, aromatyczny napój.  Pierwsze smakowanie nalewki odbywa się jak spadnie pierwszy śnieg. Ma kolor miodu, pachnie letnim wieczorem na łące, cudownie rozgrzewa i z pewnością chroni od przeziębienia. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz