piątek, 25 listopada 2016

Łagodne i ciche

Deszcz padał i padał od tygodni, aż wreszcie słońce przedarło się przez chmury. O tym, że będzie piękny dzień sarny wiedziały dobrze przed brzaskiem, nie wiadomo skąd, ale wiedziały. Spory rudel pasł się na popszenicznym rżysku porośniętym słodkim perzem oraz świeżo skiełkowanym ziarnem, co to podczas żniw sypało się z zepsutego kombajnu. 


Stado z wolna przemieszczało się na wschód w stronę głogowego gaju i łąki z gęstą niekoszoną w tym roku trawą. I gaj i łąkę tuż po wschodzie zalało słoneczne ciepło, więc mogły tam jednocześnie w spokoju trawić, odpoczywać i wygrzewać się. Kiedy ponownie poczuły głód ruszyły na łąki, ale już podzielone na mniejsze grupy. Pięć wróciło na rżysko, a reszta popasała przesuwając się na północ. Po drodze była łąka, na której jeszcze na początku jesieni rosły kępy smakowitej lucerny, niestety stado krów wymknąwszy się spod kontroli zmęczonego czymś od rana pasterza wyjadło niemal wszystko. Jednak trzy młode kozy jeszcze kilka słodkich listków znalazły, 


próbowały do nich dołączyć dwie inne sarny, ale wysunąwszy głowy zza miedzy i dojrzawszy nazbyt blisko człowieka zrezygnowały i zawróciły w stroną stada, które zostało na rżysku. 


Trójka kózek tymczasem dotarła do szerokiej miedzy porośniętej nie tylko trawą, ale i łąkowymi ziółkami. Wybierały co smaczniejsze kąski wracając od czasu do czasu na łąkę w poszukiwaniu lucerny.




Nagle z łąki za drogą przyszła do nich dorosła koza sprawdzając czy to, czym się młodzież raczy nadaje się do jedzenia, a po chwili dojrzawszy człowieka zaczęła mu się dokładnie przyglądać. 




Pewnie gdyby był dalej zarządziłaby ucieczkę, ale bliskość i zupełny brak zapachu zdezorientowały ją. A może to słońce, sytość i senność spowodowały, że nie dała żadnego sygnału do ucieczki.



Podbiegła kawałek w stronę płotu, rozruszała swawolne i rozleniwione piękną pogodą młódki,


po czym powiedziała,
- moje miłe, ta miedza mimo, że rośnie tu wysoka trawa, to nie jest dobre miejsce na poobiednią drzemkę,


- ale my nie chcemy jeszcze spać


- chcemy, nie chcemy, sen was zmorzy nagle i musicie nauczyć się wybierać bezpieczne miejsce. Najlepiej jak wrócicie w tarniny, przez które niedawno przechodziłyście.



Kózki pobrykały jeszcze trochę po łące i ostatecznie udały się tam gdzie nakazała starsza, mądra opiekunka, 



a ona sama powoli bez strachu przeszła drogę i zniknęła za ścianą świerków. 


Tam czekała na nią jej dzieci, dwie córki i syn. Oni także mieli ochotę na sen, ale miejsce musiało być wybrane z rozwagą i w tajemnicy przed światem, a tu znowu pojawił się człowiek. Matka tłumaczyła dzieciom, że ludzi trzeba się bać, opowiadała o własnych doświadczeniach, o tym, jak pierwszy raz poczuła zapach człowieka i zaraz potem musiała uciekać, kiedy od strasznego huku zginął jej brat. 



Dzieci jak to dzieci stęsknione za słońcem myślały jak tu jeszcze trochę poskakać, ale strach nakazywał stać przy matce i słuchać jej poleceń, a matka nakazała ucieczkę.






Biegły przystając co chwilę i patrząc, co robi człowiek, a że nie szedł za nimi zatrzymały się pod sosnami. 


Chciało im się spać, ale matka poprowadziła je dalej, przez las nad stawem, przez drogę i dopiero w zaroślach za stajnią pozwoliła zatrzymać się i ułożyć do drzemki. Niby takie proste to sarnie życie, a tyle się trzeba nauczyć, tyle zapamiętać, by zwyczajnie doczekać świtu. One doczekały, człowiek oglądał je następnego dnia na srebrnej od szronu łące nad Marunką. 


Nie pokazał się im. Pewnie, że cudownie by było, gdyby kiedyś podeszły i pozwoliły się podrapać za uchem, albo dały sobie wyciągnąć kleszcze, ale ludzie są różni. A jakby trafiły na złego człowieka? Są takie piękne, łagodne i ciche, lepiej jednak niech pozostaną dzikie i nieufne, tak będzie dla nich bezpieczniej.

wtorek, 15 listopada 2016

Doczekać wiosny



Zauroczona czerwoną buczynką sąsiadki pomyślałam, że dla nas jesień to przede wszystkim feeria barw, ale czy ptaki tak jak my zachwycają się jesienią. Dopiero co uwolniły się od rodzicielskich obowiązków, jeszcze nie zdążyły się nacieszyć słońcem, a już chłody, słoty, przymrozki, na drzewach coraz mniej liści i nie ma gdzie się skryć przed wzrokiem drapieżców. To dla małych ptaków trudny czas. Łatwiej jest żyjącym w dużych stadach bogatkom, latającym z nimi, odważnym choć mniej licznym czrnogłówkom, czy trzymającym się tylko w parach zadziornym modraszkom. A co robią te najmniejsze? One łączą się w niewielkie stada międzygatunkowe i próbują przetrwać razem. Spotykam je rankiem czasem o wschodzie słońca, czasem godzinę po, jak opuściwszy miejsca noclegowe, kierując się w stronę łąki i starego lasu, przeczesują napotkane po drodze świerki, sosny, dęby w poszukiwaniu larw, jaj i tego wszystkiego, co pozwoli im uzupełnić straty energii spowodowane nocnym chłodem. Najpierw idą pełzacze i mysikróliki, czasem dołączają do nich raniuszki, a na końcu sosnówki i czubatki. To ciekawe, że te dwie ostatnie nie trzymają się z pozostałymi sikorami. Może dlatego, że są mniejsze, spokojniejsze i wolą bardziej łagodne towarzystwo. Koło południa ta dziwna wspólnota przestaje istnieć, każdy poluje w swoich ulubionych rewirach na własną rękę. A tuż przed zachodem słońca, gdy wraca strach przed nocą i samotnością, dziwna ptasia gromadka znów razem przemieszcza się w odwrotną stronę by schronić się w gęstwinie starych świerków przy krowim stawku. 






















I tak dzień, za dniem, noc za nocą przez resztę jesieni, zimę, aż powieje cieplejszy wiatr, aż niebo złote się otworzy
„w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt”

Tęsknię za wiosną.



(Wykorzystałam fragment wiersza K. K. Baczyńskiego "Niebo złote ci otworzę" )

sobota, 5 listopada 2016

Drapieżny sierpień cz.II - Nic nie przychodzi łatwo

Pstryknąć mu fotkę w locie, to żaden problem, ale zrobić jedno dobre zdjęcie podglądając bielika z ukrycia to, albo trzeba mieć szczęście, albo się solidnie przygotować, a najlepiej jedno i drugie. 


Z tzw. do trzech razy sztuka straciłam już dwa, pierwszy w styczniu, a drugi we wrześniu. Kończąc Drapieżny sierpień napisałam cdn. i nastąpił, ale nie taki jak myślałam. Tamtego dnia na łąkę wróciłam koło jedenastej i spodziewałam się, że dobrą godzinę przesiedzę na pusto. Ptasia ostrożność przeszła jednak moje oczekiwania, a może to nie była ostrożność tylko inna możliwość zdobycia pokarmu, pół kilometra dalej kombajn kosił pszenicę, a wiadomo, że wtedy można liczyć i na myszy i zajączki, albo jakieś spóźnione lęgi. Dopiero koło czternastej zobaczyłam dwa bieliki siedzące na modrzewiowej suszce w pobliżu czatowni. 


Nie tylko bieliki były zainteresowane obiadem, nie wiadomo skąd pojawiła się kania ruda, przez moment widziałam krogulca, był błotniak, orlik oraz, a jakże by inaczej kruki. 








Jednak zobaczywszy, że zmierzam w kierunku czatowni, wszyscy wynieśli się na stare pszeniczne rżysko, więc i ja dałam spokój. W poniedziałkowy ranek bielik lustrował łąkę, a to znaczyło, że przyzwyczaił się do miejsca i myślałam, że może wkrótce uda mi się zobaczyć go w akcji z bliska. I ponownie amatorów było sporo, pojawi się też drugi bielik, ale na kurzynę usiadły tylko kruki.  













Zrobiłam sobie dzień odpoczynku. Wiedziałam, że gdzieś robię błąd, albo nawet kilka błędów i w środę zasiadłam w czatowni grubo przed świtem, zanim jakikolwiek ptak się obudził, zanim pierwsze kruki wyleciały na patrol i to było bardzo dobre posunięcie. 


Szkoda tylko, że reszty nie przemyślałam tak gruntownie. Najpierw zjawił się jeden kruk, po chwili były już cztery, siedem, a w końcu siedemnaście. 



Nadleciały po cichu i bez nawoływań i korkowania zabrały się do jedzenia. Ale już po pięciu minutach zaczęły się awantury i odloty niby ze strachu. 



Myślałam, że odstraszają się nawzajem i nagle usłyszałam szum potężnych skrzydeł i zobaczyłam jak nad kruczym stadem zawisł bielik. 



Przejrzał się dokładnie, gdzie leży jedzenie i zaatakował, niestety nie udało mu się, źle wymierzył i w szponach zostało tylko źdźbło trawy. 


Spróbował jeszcze raz i jeszcze, ale kruki latały za nim jak F-16 starając się pokazać przewagę liczebną, i przeszkadzać jak tylko się da. Po kolejnej nieudanej próbie przysiadł trzydzieści metrów dalej na łące, zmęczony i zdumiony niepowodzeniem, a ja przeklinałam AF który piłował gałęzie, bielika nie widząc wcale. Wreszcie ptak poderwał się i spróbował jeszcze raz dostać do kurzych porcji. 


Coś się działo z obiektywem, ale z zamieszania i emocji nie wiedziałam, co. Ptaki były tak blisko, że z trudem je łapałam. 



Jest bardzo prawdopodobne, że bielik dopiął swego i umknął ze zdobyczą, bo kruki jeszcze chwilę nerwowo latały, a potem usiadły w trawie rozglądając się z żalem. Nie sądziłam, że potyczka dużego bielika ze stadem kruków będzie taka trudna i, że kruki z taką determinacją będą bronić tego, co znalazły. Kiedy i ja ochłonęłam, zobaczyłam co się stało z obiektywem, w tej całej szamotaninie, kręcąc nim na wszystkie strony by nadążyć za akcją zaplątałam go w moskitierę i najważniejsze zdjęcia w życiu robiłam przez siatkę. 


Zwlekałam z napisaniem tego posta, bo ciągle miałam nadzieję, że jeszcze przylecą, ale we wrześniu wiadomo, polowania i co za tym idzie mnóstwo okazji do łatwego zdobycia jedzenia. Może to i dobrze, bo kilka spraw przemyślałam, trochę poczytałam. Pewnie kiedyś przyjdzie taki dzień, że się spotkamy i ja będę o tym wiedziała, a on nie i uda mi się zrobić ładne zdjęcia. Prawie udało się z jeleniami, uda się i z bielikami. Muszę tylko być cierpliwa, a wtedy, nie, nie, nie założę sobie pętli na szyję i trzeciej części nie będzie, będzie taki zwyczajny bielikowy post.