Deszcz padał i padał od tygodni, aż wreszcie słońce
przedarło się przez chmury. O tym, że będzie piękny dzień sarny wiedziały
dobrze przed brzaskiem, nie wiadomo skąd, ale wiedziały. Spory rudel pasł się
na popszenicznym rżysku porośniętym słodkim perzem oraz świeżo skiełkowanym ziarnem,
co to podczas żniw sypało się z zepsutego kombajnu.
Stado z wolna
przemieszczało się na wschód w stronę głogowego gaju i łąki z gęstą niekoszoną
w tym roku trawą. I gaj i łąkę tuż po wschodzie zalało słoneczne ciepło, więc
mogły tam jednocześnie w spokoju trawić, odpoczywać i wygrzewać się. Kiedy
ponownie poczuły głód ruszyły na łąki, ale już podzielone na mniejsze grupy.
Pięć wróciło na rżysko, a reszta popasała przesuwając się na północ. Po
drodze była łąka, na której jeszcze na początku jesieni rosły kępy smakowitej
lucerny, niestety stado krów wymknąwszy się spod kontroli zmęczonego czymś od rana
pasterza wyjadło niemal wszystko. Jednak trzy młode kozy jeszcze kilka słodkich
listków znalazły,
próbowały do nich dołączyć dwie inne sarny, ale wysunąwszy
głowy zza miedzy i dojrzawszy nazbyt blisko człowieka zrezygnowały i zawróciły
w stroną stada, które zostało na rżysku.
Trójka kózek tymczasem dotarła do szerokiej
miedzy porośniętej nie tylko trawą, ale i łąkowymi ziółkami. Wybierały co
smaczniejsze kąski wracając od czasu do czasu na łąkę w poszukiwaniu lucerny.
Nagle z łąki za drogą przyszła do nich dorosła koza sprawdzając czy to, czym
się młodzież raczy nadaje się do jedzenia, a po chwili dojrzawszy człowieka
zaczęła mu się dokładnie przyglądać.
Pewnie gdyby był dalej zarządziłaby
ucieczkę, ale bliskość i zupełny brak zapachu zdezorientowały ją. A może to
słońce, sytość i senność spowodowały, że nie dała żadnego sygnału do ucieczki.
Podbiegła kawałek w stronę płotu, rozruszała swawolne i rozleniwione piękną
pogodą młódki,
po czym powiedziała,
- moje miłe, ta miedza mimo, że rośnie tu wysoka trawa, to
nie jest dobre miejsce na poobiednią drzemkę,
- ale my nie chcemy jeszcze spać
- chcemy, nie chcemy, sen was zmorzy nagle i musicie nauczyć
się wybierać bezpieczne miejsce. Najlepiej jak wrócicie w tarniny, przez które
niedawno przechodziłyście.
Kózki pobrykały jeszcze trochę po łące i ostatecznie udały
się tam gdzie nakazała starsza, mądra opiekunka,
a ona sama powoli bez strachu
przeszła drogę i zniknęła za ścianą świerków.
Tam czekała na nią jej dzieci, dwie
córki i syn. Oni także mieli ochotę na sen, ale miejsce musiało być wybrane z
rozwagą i w tajemnicy przed światem, a tu znowu pojawił się człowiek. Matka
tłumaczyła dzieciom, że ludzi trzeba się bać, opowiadała o własnych
doświadczeniach, o tym, jak pierwszy raz poczuła zapach człowieka i zaraz potem
musiała uciekać, kiedy od strasznego huku zginął jej brat.
Dzieci jak to dzieci
stęsknione za słońcem myślały jak tu jeszcze trochę poskakać, ale strach
nakazywał stać przy matce i słuchać jej poleceń, a matka nakazała ucieczkę.
Biegły przystając co chwilę i patrząc, co robi człowiek, a że nie szedł za nimi
zatrzymały się pod sosnami.
Chciało im się spać, ale matka poprowadziła je dalej,
przez las nad stawem, przez drogę i dopiero w zaroślach za stajnią pozwoliła
zatrzymać się i ułożyć do drzemki. Niby takie proste to sarnie życie, a tyle
się trzeba nauczyć, tyle zapamiętać, by zwyczajnie doczekać świtu. One doczekały,
człowiek oglądał je następnego dnia na srebrnej od szronu łące nad Marunką.
Nie
pokazał się im. Pewnie, że cudownie by było, gdyby kiedyś podeszły i pozwoliły
się podrapać za uchem, albo dały sobie wyciągnąć kleszcze, ale ludzie są różni.
A jakby trafiły na złego człowieka? Są takie piękne, łagodne i ciche, lepiej jednak
niech pozostaną dzikie i nieufne, tak będzie dla nich bezpieczniej.