wtorek, 28 czerwca 2016

Prawie dorosłe

Jak ten czas leci. Moje gągoły kończą dzisiaj czterdzieści dni, jeszcze piętnaście, może dwadzieścia i polecą. Zajrzałam dzisiaj nad staw by sprawdzić jak się mają. Dzień był od rana pochmurny i myślałam, że może iść po południu, ale trzy dobre wróżby skłoniły mnie do wizyty porannej. Najpierw, jak na jakiś sygnał wszystkie jaskółki z okolicy wywiodły młode i przyleciały do mnie na łąkę by je karmić, zaraz potem na środku pastwiska objawił się przemoczony rosą zając, a w końcu, wracając ze stajni spotkałam nieumiejącego jeszcze latać mazurka. Wstawiłam małego krzykacza do ogródka i pomyślałam, że skoro tak na bogato dzień się zaczął to nie ma na co czekać. 




Nad stawem cisza, przyjemnie było zasiąść na pieńku i gapić się na rzęsę na wodzie i szuwary i słuchać romansowych treli kosich samczyków przeplatanych nerwowym gdakaniem kosich samiczek i pogwizdywań wilgi. Z szuwarów wypłynęły krzyżówki, może krzyżówki, bo ptactwo się pierzy i czasami trudno rozpoznać. 


Nagle, jak to zwykle nad stawem bywa dał się słyszeć konkretny chlupot. Coś dużego weszło do wody i brnęło przez młode trzciny. Kiedy ją zobaczyłam, jak zwykle z emocji nie mogłam ustawić ostrości, 


a już jak spojrzała w moim kierunku przestałam pstrykać. 


W końcu jakaś tam dokumentacja spotkania z łanią jest. 




Wiem, że kiedyś tak będzie, że zamiast siedzieć gdzieś w krzakach będę, jak wszyscy normalni fotografujący przyrodę, szła sobie leśna drogą, a ona także będzie tą droga szła i wtedy całkiem spokojnie zrobię jej zdjęcia doskonałe. Przeszła i zniknęła, jak sen piękny i złoty,


a ja wróciłam do wypatrywania gągołów. Wreszcie między gałązkami a trawą zobaczyłam je. Dwójka spała w rzęsie, a pozostałe dwa pływały kawałek dalej. 





Jak one urosły, dzioby wymiarowe, ogony pełne, tylko jeszcze skrzydłom troszkę brakuje. Widać w stawie jedzenia jest w bród, bo zdały mi się nawet dość upasione. Patrzyłam jak pielęgnują piórka, jak nurkują i zastanawiałam się gdzie są rodzice. Nagle gdzieś z boku dobyło się basowe kwaknięcie, potem jeszcze raz i jeszcze, do tego dołączył ostrzegawczy wrzask kosa. Pomyślałam, że człowiek albo duży zwierz idzie przez las, ale przez jakieś pięć minut nic poza kwakaniem nie było słychać, więc wyszłam z czatowni i cichutko zakradłam się na brzeg stawu. Na to tylko czekała sprawczyni basowego kwakania, czyli czapla. Jak mnie zobaczyła nie wiem, ale skutecznie zdemaskowała i zadowolona z posiadanej wiedzy odleciała. 


Gągoły spokojnie żerowały dalej. 






Już miałam odejść, kiedy jeden spojrzał na mnie i powiedział.
- i co powiesz? Jesteśmy już prawie dorośli,


- tak mój drogi, prawie dorośli, zależni tylko od siebie i mam nadzieję, że szczęśliwie przetrwacie te dwa tygodnie.

Może to nasze ostatnie spotkanie, może odlecą wcześniej, a zimą każde znajdzie sobie jakieś interesujące towarzystwo i wiosną zamieszkają na innym stawie  i może nawet w innym kraju. Miałam szczęście obserwować niemal całe ich dotychczasowe życie, czy można chcieć więcej? Tak, chciałabym jeszcze zobaczyć ich pierwszy lot.

niedziela, 26 czerwca 2016

Jeszcze malutki

Kolory ptasich piór zmieniają sie w zależności od wieku, pory dnia, słońca i kiedy pierwszy raz zobaczyłam kopciuszki, wydały mi się zupełnie czarne, a ich ogonki intensywnie czerwone. Drugą cechą, którą zapamiętałam był ich głos, krótki świergot, a zaraz potem trzeszczenie jakby ktoś w starym lampowym odbiorniku radiowym szukał fal, albo potrząsał pudełkiem zapałek. Przylatują rok w rok, samczyk siada ćwierka i trzeszczy oznajmiając, że już są, samiczka w milczeniu trzyma się trochę na uboczu. 




A potem są zaloty i budowa gniazda. 


W tym roku zbudowały a właściwie wymościły je w stajni wykorzystując stare gniazdo jaskółek. Wyprowadziły trzy młode, które co rano urzędowały przed stajnią, a kiedy mąż szedł do koni zmykały na belkę, do której przyklejone było gniazdo i czekały, kiedy sobie pójdzie. Potem czekały na rodziców siedząc na wozie, na dachu albo szukając czegoś do jedzenia na własną rękę, a raczej na własne skrzydełko. 





Tak je zastałam w zeszłą niedzielę. Trochę wystraszone uciekły na przybudówkę stodoły, a potem na kołki ogrodzeniowe, bo to stamtąd nawoływali je rodzice.




Najmłodszy i najbardziej puchaty przysiadł na kołkowym występie i patrząc na stodołę udawał, że go tam nie ma, 


wreszcie, gdy podeszłam nazbyt blisko spojrzał i cichutko powiedział,
- ja jestem malutki i czekam tu na moja mamę. 


Siedzący na następnym kołku braciszek przyjrzał mi się dokładnie i z marsową miną potwierdził za siebie i brata,
- i my też czekamy na nasza mamę i tatę, oni zaraz do nas przylecą. 




Czy nie cudowna jest wiara dzieci w to, że rodzice ochronią, obronią i pokonają każdego. Rodzice rzeczywiście czekali niedaleko i namawiali do przelotu w ich stroną, ale niezbyt kategorycznie, bo maluchy nie ruszały się z miejsca. Kiedy odeszłam natychmiast przylecieli i upychali w zachłannych dzióbkach upolowane wcześniej owady. Następnego dnia dowiedziałam się jak wygląda prawdziwy alarm. Najpierw było rutynowe informowanie by dzieciaki podejmujące pierwsze próby samodzielnego zdobywania pokarmu były ostrożne, bo ONA znowu tu łazi i nagle zaczęło się nerwowe głośne tuktukanie, bo oto z paszarni wyszedł bury kocur, a zaraz potem zwabiona mnóstwem pisklęcego wołania pojawiła się para bocianów. 


Kopciuszkowa rodzina natychmiast przeniosła się na dąb nad stawem



i tam polując pod osłoną liści czekała spokojnie wieczora. We czwartek rano zastałam je wszystkie koło domu przy stercie ogniskowego drewna. 


Samiczka uwijała się za dwoje, a na śniadanie były senne ćmy duszone w porannym słońcu oraz pyszne muszki w syropie z porannej rosy. 


Tata gdzieś się zapodział, za to mama postanowiła nauczyć dzieci samodzielności. Zabrała je w okolice drewutni gdzie w powietrzu latało mnóstwo owadów i pokazywała jak łowić je w locie. Jednak maluchom najbardziej smakowały porcje dostarczone wprost do dzioba. Siedząc na starym imadle lub na pieńku otwierały żółciutkie gardziołka i prosiły o jeszcze, 


a mama łowiła i cierpliwie tłumaczyła jak to się robi. Jeden maluch odważył się, złowił, ale potem miał kłopoty jak złowioną muchę połknąć, drugi siedząc na kłodzie starał się łowić owady, które przelatywały w pobliżu, ale ani jedno kłapniecie dziobem nie zakończyło się sukcesem. 







Dzisiaj rano znowu spotkaliśmy się przy stajni, przyleciały jak tylko mnie zobaczyły. Każde miało coś do powiedzenia. Pierwszy siedział na ziemi i mówił,
- zobacz jak urosłem, już sam umiem łowić. 


Drugi przysiadł na kołku i zawołał,
- zobacz, ja już nie mam puchu na głowie i umiem szybko latać, 


a trzeci najmniejszy przysiadł na dachu i cichutko, chociaż nieco śmielej niż za pierwszym razem powiedział,
- a ja jeszcze jestem malutki i czekam tu na mamę, ale nie długo urosnę.



Urośnie, bo owadów w tym roku jest bardzo dużo, tylko musi się szybko nauczyć sam je łowić, bo tata od trzech dni wyśpiewuje serenady na stodole i drugi lęg jest pewny, ale bez mamy się nie obejdzie.