wtorek, 29 marca 2016

Złej tanecznicy...

Byłam na Żurawim Stawem tydzień temu w sobotę, byłam i w miniony czwartek i wyglądało na to, że wiosna tego roku będzie tam bardzo uboga w ptaki. Może dlatego, że bardzo blisko prowadzona jest przecinka, a może to wiosna inna niż wszystkie.  Wybrałam się i dzisiaj mając nadzieje na brodźce, które na krowim stawku już są. 9.30 to słaba zdjęciowo pora, ale dzięki temu, że przepadywał deszcz myślałam, że ludzi tam nie spotkam.  I rzeczywiście cicho było, jak makiem zasiał.  Pod rozłożystym krzewem nie wiadomo czego łabędź kończył poranną toaletę, a nad łabędziem…, co u licha robił tam żuraw? 


A no stał, czyścił piórka i cichutko wabił. On wabił, a ona niby niezainteresowana jednak nie mogąc się oprzeć jakiejś niepojętej tajemniczości w jego głosie weszła do wody i powoli dobrnęła do kępy traw w pobliżu żeremia. 




Wtedy on nagle rozłożył skrzydła i zaczął tańczyć. Podskoki, składanie nóg w powietrzu, przysiady, obroty, pochylanie szyi, zamaszysty bieg po wodzie, wznoszenie skrzydeł w górę i na boki. Cały wspaniały repertuar żurawich miłosnych gestów. Wiem, że tam wcale nie ma dużo miejsca, ale tylko złej tanecznicy przeszkadza rąbek u spódnicy, a zakochanemu żurawiowi wystarczył kawałek podmokłej łąki, by pokazać kunszt niewyuczony, a tkwiący w każdej cząstce jego ciała od chwili, gdy przyszedł na świat.













Ja byłam zachwycona, ale ona?  Ona najpierw patrzyła trochę zdumiona, nawet kilka razy kiwnęła z aprobata głową, ale gdy on wpadł w taneczny trans i  zaczął biegać, poszła spokojne za nim, by, gdy po raz kolejny przebiegał koło niej szepnąć
- Kaziu daj spokój


I on dał spokój, zatrzymał się, jeszcze raz czy dwa ukłonił się, oprzytomniał i oboje poszli na brzeg żeremia by doprowadzić się do porządku. 




Wtedy i sarny, które z brzegu uważnie oglądały cały spektakl wróciły do jedzenia.



Skoro wszyscy się uspokoili to i ja bardziej uważnie obejrzałam okolicę i dotarło do mnie, że o ile ostatnio zauważyłam, że wodzie do stanu z ubiegłego roku brakuje już tylko piętnaście centymetrów, o tyle dzisiaj brakowało czterdzieści.  Ze złymi przeczuciami poszłam do bobrowej tamy.  Niestety,  w części znowu była zniszczona. I wtedy wróciły strach i bezsilna złość z przed roku. W oczach stanęły ślady po kładach, pustka i cisza nad stawem, papierki po batoniku Princessa, puszki po energy drinku i butelka po Kubusiu i przypomniało mi się coś jeszcze, z soboty z przed tygodnia. Byłam tam po południu i siedząc w czatowni nagle usłyszałam głosy, a po chwili nad bobrową tama zobaczyłam mężczyznę i chłopca. Pomyślałam, że to tata zabrał syna na spacer i pokazuje mu piękno leśnego zakątka. Zastanowiło mnie jednak, dlaczego nie podszedł z nim od strony łąki, a przedzierał się chaszczami nad rowem. Eee, czepiam się.  Stali chwilę, rozmawiali, coś pokazywali, myślałam, że łabędzie.  Spokojnie odeszli. Co miałam teraz myśleć, że pokazywali sobie którędy przejadą kładami? Poukładałam jak umiałam wszystkie wyrzucone elementy tamy, po południu mąż poszedł tam ze mną i przekopał na to ileś tam łopat ziemi. Woda przestała tak szybko uciekać. Reszta leży w łapkach bobrów oraz rękach leśniczego i straży leśnej. 

środa, 23 marca 2016

Peryskopowa

Cieszyłam się na ten dzisiejszy poranek jak dziecko. Miał być piękny świt, może mgły, potem słońce. Pomyślała, że 5.20 to dobra pora by dotrzeć do czatowni na skraju łąki, zasiąść i czekać na wizytę żurawi, a potem może i drapoli. Niestety o 5.20 żurawie już tam były, pierwsze mnie zobaczyły i odleciały na Łosie Rozlewisko.  Słyszałam ich nawoływanie, czekałam do 7.00, że może wrócą, zmarzłam, bo przecież było obiecane -5 stopni i mocno zniechęcona poszłam do domu. Stojąc przy furtce obejrzałam się, a one właśnie lądowały.  Tak, to tak, szybkie śniadanie, kawa i dalej na łąkę. Tym razem odeszły powoli za górkę i pozostały na tzw. peryskopowej. 


Nie ma co czarować, że przychodzą tam po nic. Zostało mi trochę karmnikowych zapasów jęczmienia, od koni pożyczyłam trochę owsa i dzięki temu mam zapewnione stałe wizyty w małej dolince na skraju łąki. Wczoraj wyłożyłam też coś dla drapieżnych, ale szybko zauważyły to kruki, rozgadały reszcie towarzystwa, że siedzę pod sosną i nikt się nie skusił. Sądziłam, że nocą pożywią się tym lisy, ale nie. Wszystko nietknięte zostało do dziś.  Zasiadłam wiec na pieńku i po jakichś trzydziestu minutach zjawiła się żurawia para. 



Miło było patrzeć jak ziarnko po ziarnku znika w przepastnych dziobach.  Niemal równocześnie z żurawiami zjawił się kruk. Usiadł na sośnie nade mną i zaczął korkowanie. Najpierw delikatnie jakby w starej wielkiej piwnicy otwierał małą buteleczkę, po chwili kaliber się zmienił na butlę od szampana, no a potem to już było odkorkowywanie wielkiej rury z wodą. Nadleciał drugi kruk i najpierw było solidne krakanie, a potem takie cichutkie kruk, kruk, przerwa, kruk, kruk, a wreszcie zupełnie jakby się wściekł na tego korkującego, rozkrakał się jak najprawdziwszy normalny kruk.  Zaczęły się przeloty, jakby chciały zobaczyć czy można bezpiecznie usiąść, czy wiać. Myślę, że spokojne zachowanie żurawi spowodowało, że jeden z kruków usiadł i zaczął jeść.







To pewnie ten korkujący, bo korkowanie ustało. Jadł około 10 minut, wreszcie mu się znudziło i poczłapał zobaczyć, co jedzą żurawie. 



Dopóki był w stosownej odległości nie zwracały na niego uwagi, ale gdy przekroczył granicę metra, żuraw rozpostarł skrzydła i wyciągnął dziób markując atak. Kruk odskoczył 


obejrzał, się, mruknął

- ważniak,


i wrócił na sosnę. Po chwili znowu usłyszałam korkowanie. To pewnie jakiś sygnał, bo najpierw nadleciała sroka i zaczęła robić raban, potem musiały przylecieć jeszcze ze dwa kruki, bo rejwach zrobił się niemożliwy, a szum skrzydeł świadczył, że i chciałyby usiąść i boją się. Wreszcie jeden się zdecydował, ale to wyglądało tak, jakby inne kazały mu spróbować, czy to czasem nie jest pułapka. Skradał się i wycofywał, doskakiwał i błyskawicznie odskakiwał, 





a kiedy wreszcie spróbował, tuż obok usiadł myszołów. 


Wystarczył jeden rzut oka i widząc, że jestem za świerkowymi gałązkami odleciał. To natychmiast wzbudziło zainteresowanie żurawi. Włos im się zjeżył na głowie, zaczęły trąbić, 



kruk korzystając z faktu, że nikt się już jedzeniem nie interesuje, porwał jeszcze ze dwa kęsy, 



ale kiedy żurawie cały czas ostrzegawczo krzycząc zaczęły się oddalać i on także odleciał.


Po chwili na łące nie było nikogo. No nie do końca nikogo, bo za górką na peryskopowej …. 


Po co uciekać, kiedy ona zaraz pójdzie i będzie można spokojnie wrócić do jedzenia.  

sobota, 19 marca 2016

Ciągle zimno

Rok temu w połowie marca żurawie już siedziały na gniazdach, a młodzież kręciła się po świeżo obsianych polach w poszukiwaniu jedzenia. W tym roku przyleciały dwa tygodnie wcześniej, a jednak dopiero teraz zaczęły wysiadywanie. Noce ciągle są mroźne i część ptaków wraca na nocleg do dużego lasu skąd rano słychać ich pierwsze nawoływania. Kiedy obudzą się na dobre przylatują na Maruńskie Łąki i odprawiają poranną toaletę. Potem rozlatują się, a to na górkę z widokiem na tory, albo na nie obsiane jeszcze pole pod lasem, na moją łąkę, na oziminę lub schodzą nad Łosie Rozlewisko i zaczyna się żerowanie, a w przerwach trąbienie i trąbienie. We czwartek podglądałam je na górce z widokiem na tory. 



Przy okazji trafiła mi się sarnia rodzinka, mama, tata i koziołki, jeden zeszłoroczny z ledwo zaznaczonym miejscem gdzie zjawi się poroże i drugi pewnie dwuletni.  



W piątek wybrałam się na bobrowiska za Dużą Kępą mając nadzieję, że bobry, chociaż czubek ogona pokażą. Bobry jednak wolały siedzieć w domu i nie ma się czemu dziwić. Było zimno, i szaro, słońce pokazywało się tylko na małe chwilki, a wiatr gnał chmury po niebie jak owczarek owce na hali, a jak mu się znudziły chmury, to podrywał zeszłoroczne liście i tańcował z nimi póki nie padły ze zmęczenia w jakichś zacisznych kącikach. Za to przy bobrowisku, nic sobie nie robiąc z szalonego wiatru stąpała dostojnie żurawia para. 


Wiadomo, że tam gdzie jest woda to łatwiej o ślimaka, żabę, a kawałek dalej na pełnej krecich kopców i mysich norek łące, można znaleźć coś konkretniejszego do jedzenia. Odtrąbiły moje pojawienie się, przemieściły pod ścianę starego lasu i tak się sobie nawzajem przyglądaliśmy, a kiedy znudziło się im patrzenie na mnie, odleciały. 






Wracając spotkałam zajętego budową gniazda srokosza. 


Jutro wiosna. Amerykanie twierdzą, że pierwsze trzy wiosenne noce będą jeszcze mroźne, ale z Wielkanocą przyjdzie ciepło. Mam nadzieje, że tak będzie, bo szpaki są tylko cztery, pliszek nie ma wcale, bocianów też, a gdzie makolągwy, rudziki, zięby. Złośliwa zima zawarłszy pakt z północnym wiatrem pokazuje na koniec pazurki a ja tak tęsknię za ziębowymi trelami w lesie i za graniem żab w stawie. Na dzisiejszy zachód słońca z nadzieją patrzyło stadko szczygłów, może już wkrótce…