poniedziałek, 29 lutego 2016

Nie miałam zamiaru



Nie miałam zamiaru chodzić nad Żurawi Staw choćby dlatego, że wciąż jeszcze skuty lodem, ale kiedy w sobotę usłyszałam krzyk żurawi nie było wyjścia. Ich głosy dochodziły zewsząd, więc może i tam są, tak sobie pomyślałam. Kiedy dotarłam na miejsce nie zastałam nikogo. Zasiadłam w mocno sfatygowanej czatowni i zaczęłam myśleć, że trzeba ją trochę naprawić, bo inaczej z obserwacji nic nie będzie. Nagle je zobaczyłam, chodziły sobie spokojnie po łące i jadły. 





Rozczuliłam się, więc jednak wróciły moje mądre kochane ptaszyska, wróciły do swojego domu. Czekałam na to, że ulokują się gdzieś na sen, ale one kierowały się do lasu. Wycofałam się po cichutku by ich nie płoszyć i wróciłam do domu mając plan, by iść tam w niedzielę. Jak to zwykle bywa plany sobie, a życie sobie. W niedzielę dotarłam tam późnym popołudniem. Krzyk żurawia słychać było już z daleka, ale na łące był tylko koziołek 


i dopiero po chwili okazało się, że ptak stał za krzakami. Był sam, wołał i wołał, ale nikt mu nie odpowiadał. 



Po dłuższej chwili wołanie przeszło w rodzaj mruczenia, a potem ponownie zniknął za krzakami i nawet mruczenie ustało. Znowu po cichu wycofałam się z czatowni, ale jeszcze podkusiło mnie sprawdzić, czy on tam gdzieś stoi. Stał w stawie i chyba spał.   
 

Pewnie było tak, że z powodu zimnej nocy małżonka wraz z innymi żurawiami poleciała na nocleg do dużego lasu, a on został by pilnować terytorium. Dzisiaj od rana krzyczał żałośnie na Maruńskich Łąkach i dopiero, kiedy po godzinie nadleciały dwa inne żurawie, głos całej trójki zmienił się na…, na radosny. Pokrzykiwały ciągle i ciągle i kusiły, ale dzisiaj miałam w planach wyprawę remontową. Wiedziałam, że muszę to zrobić teraz, bo chcę by miały spokój, kiedy zaczną budować gniazdo. Na łąkach kolejna oznaka wiosny, z trawy poderwał się skowronek i wznosząc się coraz wyżej i wyżej rozdzwonił się srebrnym głosikiem. Z uśmiechem pomyślałam, że coś czarno widzę ten remont. Po chwili w płowych trawach ledwo dojrzałam cztery sarny i znowu pomyślałam, że z remontem ciężko będzie. 



Nad stawem nie było nikogo, jednak sprzęt ustawiłam w gotowości i przeprowadziłam oględziny. Przycięłam kilka gałęzi, by odsłonić widok od południa i kiedy je uprzątałam, tak, tak zobaczyłam pasące się sarny. Zajęte jedzeniem nie zwracały na mnie uwagi. Ja robiłam swoje, one swoje. No, ale jak to tak? Pstryknęłam kilka razy i wróciłam do pracy, znowu pstryknęłam i pomyślałam, że nie ma co wydziwiać z tym remontem. 




Krzywy słupek został wyprostowany, igliwie z daszku uprzątnięte, świeże świerkowe gałązki utkane, nic więcej nie trzeba. Sarny zmierzały w stronę lasu, a ja do domu. Jednak to nie był koniec atrakcji. Zobaczyłam je, kiedy wyszłam zza starych świerków. Siedem dzików pasło się wśród drzew i to na nie spoglądały sarny na jednym ze zdjęć. 








Dzieliła nas spora odległość, więc nie widziały mnie. One nie, ale mieszkająca tu na stałe krucza para i owszem. Na każde mruknięcie kruka wszyscy członkowie stada zamierali w bezruchu, nasłuchiwali i wypatrywali. Nie jestem znawcą, ale kilka razy spotkałam dziki i takiego zachowania jeszcze u nich nie widziałam. Czekałam na to spotkanie i najpierw się ucieszyłam, a po tym co zobaczyłam przyszła smutna refleksja. Pchamy się w ich życie ze swoim hobby, swoim altruizmem, swoją gospodarką, a one płacą za to straszą cenę, ale to, że wciąż są daje nadzieję, że przetrwają trudne czasy.

PS
Nie miałam zamiaru pisać w takim czarnym tonie, ale wczoraj w TV usłyszałam, że we wschodnim granicznym pasie ma się ich odstrzelić czterdzieści tysięcy, a wyjaśnienie jest tu. Niby chore, a na własny użytek można je sobie wziąć. Czy to ludzkie szaleństwo kiedyś się skończy?

piątek, 26 lutego 2016

Gągołowe amory

Chodziłam nad to jezioro latem, woda przy powierzchni szybko się nagrzewała i sezon rozpoczynałam zwykle koło połowy maja. Jedynym ptakiem wodnym, którego tam spotykałam była czapla siwa. Brodziła w ciągu dnia po południowym brzegu, a kiedy podpływałam zbyt blisko niespiesznie odlatywała. Myślałam, że jesienią, zimą i wczesną wiosną nikt na to jezioro nie zagląda. Jest głębokie, jak zamarznie to lód bardzo długo się trzyma. Tak też było i dzisiaj, lodowa pokrywa przyprószona nocnym śniegiem pięknie kontrastowała ze złotą trzciną i wodą, w której odbijało się błękitne niebo. Już miałam skręcić do lasu, gdy w ucho wpadło mi nie znajome kwaknięcie. Na wodzie pływało kilkanaście gągołów.


 

Niektóre trzymały się blisko krawędzi lodu, a część pływała przy północnym brzegu w pobliżu trzcin. Miałam iść nad Pisę, ale gągoły kusiły, jednak postanowiłam trzymać się planu. Chciałam tylko sprawdzić jak wysoka jest woda i czy niewielki ols już jest zalany. Pisa była niemal pełna, 


jeśli poziom wody podniesie się o jakieś trzydzieści centymetrów, to wokół rzeki powstaną piękne i niezwykle atrakcyjne dla ptaków rozlewiska. Na łąkach i na wodzie cisza, już miałam wracać do gągołów, gdy zza lasu nadleciała para żurawi. Niestety, zobaczyły mnie i zawróciły. 


Nic to, w międzyczasie powzięłam plan podejść gągoły z drugiej strony jeziora i to był bardzo dobry plan. Jezioro wyglądało pięknie.


Usiadłam między drzewami obwieszonymi ubiegłorocznym chmielem i przykryta siatką stałam się prawie niewidoczna. Prawie, bo niby zajęte sobą od czasu do czasu spoglądały prosto w obiektyw. Jednak słońce przypomniało gągołom, że krew nie woda i oto stałam się świadkiem zalotów i kaczej miłości. Jeden samiec i dwie samiczki odłączyły się od stada i popłynęły w moją stronę. 





Kaczor trochę się zastanawiał i po chwili razem z jedną wybranka podpłynął jeszcze bliżej i zaczęła się gągołowa miłosna gra. 

Najpierw on prężył się przed ukochaną, a ona kładła ulegle dziób na wodzie. Potem umył brzuszek i ząbki, jeszcze raz pokazał, że jest najpiękniejszym kaczorem na całym jeziorze i przeszedł do sedna. Chwyciwszy dziobem piórka na głowie wybranki zatoczył nią koło wokół własnej osi i było po wszystkim. Odpłynął kawałeczek otrzepał piórka, oboje chwilkę pomyśleli o tym, co się stało i zabrali się za jedzenie. 













Taka to ta kacza miłość, niby prosta a jednak co roku tak samo gorąca i tak samo pięknie spełniana.

wtorek, 23 lutego 2016

Po drodze

Historia żadna, ale obrazy ładne i stąd ten post. Miałam dziś sprawę w Kieźlinach, po drodze mijałam piękne jezioro Wadąg. Kiedy jechałam „tam” jezioro wydawało się wciąż jeszcze pokryte lodem, puste. Kiedy jechałam „z powrotem” słońce i wiatr zrobiły swoje i jezioro nabrało życia. Małe fale tańczyły radośnie, a na ich grzbietach kołysały się rozkosznie tracze, krzyżówki i para cyranek. Jak na zamówienie nad jeziorem przeleciało spore stado gęsi. Przepięknie zapachniało wiosną i tylko drzemiąca w trzcinach stara łódź zdawała się mówić, jeszcze nie pora, jeszcze nie.