Nie miałam zamiaru chodzić nad Żurawi Staw choćby dlatego,
że wciąż jeszcze skuty lodem, ale kiedy w sobotę usłyszałam krzyk żurawi nie
było wyjścia. Ich głosy dochodziły zewsząd, więc może i tam są, tak sobie
pomyślałam. Kiedy dotarłam na miejsce nie zastałam nikogo. Zasiadłam w mocno
sfatygowanej czatowni i zaczęłam myśleć, że trzeba ją trochę naprawić, bo
inaczej z obserwacji nic nie będzie. Nagle je zobaczyłam, chodziły sobie
spokojnie po łące i jadły.
Rozczuliłam się, więc jednak wróciły moje mądre
kochane ptaszyska, wróciły do swojego domu. Czekałam na to, że ulokują się gdzieś
na sen, ale one kierowały się do lasu. Wycofałam się po cichutku by ich nie płoszyć i
wróciłam do domu mając plan, by iść tam w niedzielę. Jak to zwykle bywa plany
sobie, a życie sobie. W niedzielę dotarłam tam późnym popołudniem. Krzyk
żurawia słychać było już z daleka, ale na łące był tylko koziołek
i dopiero po
chwili okazało się, że ptak stał za krzakami. Był sam, wołał i wołał, ale nikt
mu nie odpowiadał.
Po dłuższej chwili wołanie przeszło w rodzaj mruczenia, a
potem ponownie zniknął za krzakami i nawet mruczenie ustało. Znowu po cichu
wycofałam się z czatowni, ale jeszcze podkusiło mnie sprawdzić, czy on tam gdzieś
stoi. Stał w stawie i chyba spał.
Pewnie
było tak, że z powodu zimnej nocy małżonka wraz z innymi żurawiami poleciała na
nocleg do dużego lasu, a on został by pilnować terytorium. Dzisiaj od rana
krzyczał żałośnie na Maruńskich Łąkach i dopiero, kiedy po godzinie nadleciały
dwa inne żurawie, głos całej trójki zmienił się na…, na radosny. Pokrzykiwały
ciągle i ciągle i kusiły, ale dzisiaj miałam w planach wyprawę remontową.
Wiedziałam, że muszę to zrobić teraz, bo chcę by miały spokój, kiedy zaczną
budować gniazdo. Na łąkach kolejna oznaka wiosny, z trawy poderwał się skowronek
i wznosząc się coraz wyżej i wyżej rozdzwonił się srebrnym głosikiem. Z
uśmiechem pomyślałam, że coś czarno widzę ten remont. Po chwili w płowych
trawach ledwo dojrzałam cztery sarny i znowu pomyślałam, że z remontem ciężko
będzie.
Nad stawem nie było nikogo, jednak sprzęt ustawiłam w gotowości i
przeprowadziłam oględziny. Przycięłam kilka gałęzi, by odsłonić widok od
południa i kiedy je uprzątałam, tak, tak zobaczyłam pasące się sarny. Zajęte jedzeniem
nie zwracały na mnie uwagi. Ja robiłam swoje, one swoje. No, ale jak to tak?
Pstryknęłam kilka razy i wróciłam do pracy, znowu pstryknęłam i pomyślałam, że
nie ma co wydziwiać z tym remontem.
Krzywy słupek został wyprostowany, igliwie z daszku uprzątnięte, świeże świerkowe gałązki utkane, nic więcej nie trzeba. Sarny zmierzały w stronę lasu, a ja do domu. Jednak to nie był koniec atrakcji. Zobaczyłam je, kiedy wyszłam zza starych świerków. Siedem dzików pasło się wśród drzew i to na nie spoglądały sarny na jednym ze zdjęć.
Dzieliła nas spora odległość,
więc nie widziały mnie. One nie, ale mieszkająca tu na stałe krucza para i
owszem. Na każde mruknięcie kruka wszyscy członkowie stada zamierali w
bezruchu, nasłuchiwali i wypatrywali. Nie jestem znawcą, ale kilka razy
spotkałam dziki i takiego zachowania jeszcze u nich nie widziałam. Czekałam na
to spotkanie i najpierw się ucieszyłam, a po tym co zobaczyłam przyszła smutna
refleksja. Pchamy się w ich życie ze swoim hobby, swoim altruizmem, swoją
gospodarką, a one płacą za to straszą cenę, ale to, że wciąż są daje nadzieję,
że przetrwają trudne czasy.
PS
Nie miałam zamiaru pisać w takim czarnym tonie, ale wczoraj w TV usłyszałam, że we wschodnim granicznym pasie ma
się ich odstrzelić czterdzieści tysięcy, a wyjaśnienie jest tu. Niby chore, a
na własny użytek można je sobie wziąć. Czy to ludzkie szaleństwo kiedyś się skończy?