sobota, 23 stycznia 2016

Złodziejaszek

Wiem, że łatwo nie będzie, ale samo też nie przyjdzie i jeśli nie będę się starała  teraz, to potem, kiedy zejdzie śnieg może być jeszcze trudniej. Chodzi oczywiście o zmarnowaną szansę sfotografowania bielika. Próbowałam wczoraj, słyszałam go, ale niestety przyleciały tylko sójki. Z okiem przyklejonym do wizjera aparatu prawie przegapiłam sarny szukające jedzenia na łące pod lasem. Po opublikowaniu posta, czujne oczy Bagiennego i Leśnego rozpoznały na zdjęciach łanie. Łatwo nie będzie.



Zmarzłam, zostawiłam sójkom kurze porcje i wróciłam do domu. Dzisiaj rano było piękne słońce, ale też rekord tej zimy -21 stopni. Kiedy się troszkę ociepliło spakowałam sprzęt i poszłam. Amerykańskie prognozy wieszczą, że to był ostatni mroźny dzień tej zimy, od jutra będzie niemal ciągle powyżej zera, ale często będzie padał śnieg i deszcz, więc jest nadzieja, że jeziora, rzeki, rozlewiska, wszelkiej maści stawy i oczka wodne napełnią się wodą. Kiedy dotarłam na miejsce było pół do jedenastej. Wczorajszych kur oczywiście nie było, ale nie było też śladów wielkich skrzydeł, więc nie przyleciał. Rozłożyłam zanętę w tym samym miejscu i po chwili pojawiły się, a jakże sójki. 


W porywach było ich nawet osiem. Sójki to piękne ptaki, ale tęsknoty za bielikiem nie ukoją, choć te ich przepychanki, a nawet krótkie walki, podczas których słychać było trzask dziobów zaowocują oddzielnym opowiadaniem. Nagle wstąpiła we mnie nadzieja, bo oto całe stadko poderwało się i uciekło, ale na śniegu usiadł nie bielik, a myszołów. 


On także spojrzawszy mi w oczy odfrunął i wtedy pomyślałam, że chyba zbyt blisko czatowni kładę te porcje rosołowe. Drapieżne ptaki są niebywale bystre i ostrożne. Sójki wróciły do jedzenia i pojedynków, a mnie znowu zaczynały marznąć ręce i wtedy sójki znowu się rozpierzchły a w wizjerze zobaczyłam lisa. Nie wiem skąd przyszedł, ale błyskawicznie chwycił w pysk największy kawałek i chytrym oczkiem spoglądał na resztę.  


Zmartwiona sójka przysiadła kilka metrów dalej i patrząc na to, co wyprawia rudy mruczała
- a mogłam jeść szybciej, mogłam mogłam.



Lis chwycił i drugi kawałek i już miał się zabrać za trzeci, ale chyba usłyszał trzask migawki, popatrzyliśmy sobie w oczy, odwrócił się, jeszcze próbował wszystko jakoś pomieścić w pysku, ale ostatecznie z jednym tylko kawałkiem pognał do lasu. 







Uznałam, że na dzisiaj zimna i emocji mam dość. Bielik musi poczekać. Sójki znowu zabrały się do jedzenia, ale nie wszystkie. Jedna, która na początku oderwała duży kawałek i jadła go z boku, teraz syta usiadła sobie na badylu i zajęła się myśleniem, może o tym, co jest pod śniegiem, 


albo o tym czy jutro w tym miejscu także będzie łatwo się najeść, 


a może o tym, że dzisiaj mimo mrozu, wizyty myszołowa i rabunku lisa świat był wyjątkowo piękny. 


czwartek, 21 stycznia 2016

Żaden orlik

Co mnie skłoniło do myślenia, że w styczniu przy 12 stopniowych, a i większych nocnych mrozach słyszałam i widziałam nad Żurawim Stawem orlika krzykliwego, nie wiem. Może to, że latem widziałam trzy chodzące po łące, może w pamięci zostały lusterka na skrzydłach, które potem projektowały się na każdym dużym brązowym ptaku, no nie wiem i już. Ale, że duży drapieżnik i nie myszołów tam bytuje to było pewne i w ten sposób byłam uprawniona się wyrażać. Dzisiejsza wyprawa odbyła się i unaoczniłam sprawę. Niestety wyłącznie unaoczniłam, bo… z zimna trzymałam ręce … chlip, chlip, chlip… w kieszeniach. Na miejsce dotarłam po ósmej, wyłożyłam kilo indyczych serc na zanętę, wróciłam do czatowni, opatuliłam się kocem i zasiadłam. Gdybym była tam o szóstej, zobaczyłabym przechodzące jelenie, a tak zobaczyłam tylko ich tropy.


Po 15 minutach usłyszałam szum skrzydeł. Kiedy po pół godzinie nikt nie interesował się czerwieniejącymi na śniegu sercami pomyślałam, że to pewnie dzięcioł przeleciał, bo cały czas słyszałam jego stukanie. O 9.30 straciłam nadzieję, palce zaczęły kostnieć z zimna, więc wsadziłam ręce do kieszeni i dosłownie po chwili, tym razem o wiele wyraźniej usłyszałam ponownie szum skrzydeł. Siedział, na sośnie może 4 metry ode mnie, sfrunął i przysiadł naprzeciwko. Wielki, piękny, bielik. No i co, zamiast błyskawicznie wyciągnąć ręce i nacisnąć spust, zaczęłam robić to powolutku. To były sekundy, spojrzał, poderwał się i koniec szczęścia. Jak mogłam nie zrobić zdęcia, nie wiem i pewnie długo jeszcze będzie mi się śnił ten widok po nocach. Z żalu pomyślałam, że jak posiedzę jeszcze pół godziny bez ruchu, to wróci. Niestety przyleciał chytry kruk. Co się nasłuchałam kruczego gadania, wydziwiania, gulgotania, przełykania to tylko Leśny wie. Przelatywał nade mną informując okolicę, że jakby kto chciał się połasić na to pyszne mięsko, to niech dobrze uważa, bo ONA tam siedzi. Dała się skusić sójka, ale przy pierwszym sygnale ostrzenia AF odleciała. Z żalu i koszmarnego zimna zrezygnowałam. Myślę, że teraz, kiedy to piszę, tam trwa uczta. Wrócę tam jutro, wiem, że jutro, w sobotę, albo w niedzielę uda mi się, a tych wszystkich, których wprowadziłam w błąd moimi urojeniami, serdecznie przepraszam. To są foty spłoszonego drapola zrobione nad Żurawim Stawem 22 listopada zeszłego roku.


poniedziałek, 18 stycznia 2016

W styczniowym słońcu

Od rana niekoniecznie było wiadomo, jaka będzie pogoda, niebo przed wschodem wyglądało tak jakby było -30, 


ale na termometrze było tylko -12 i słupek powoli szedł w górę, więc planowana od kilku dni wyprawa nad Żurawi Staw stawała się możliwa. Niestety po siódmej zadzwonił kurier, że przyjedzie akurat dzisiaj i rób człowieku, co chcesz. No to poszłam siedzieć pod wiśnię, bo słońce pięknie świeciło, ptaki były głodne i łase na słonecznik i włoskie orzechy. 







Prawdę powiedziawszy to cały czas czekam na dzięcioła zielonosiwego, który zagląda do karmnika, ale zawsze wtedy, kiedy mnie nie ma w pobliżu. Za to kilka dni temu ze stadem mazurków i dzwońców przyleciała para czeczotek, których jeszcze u siebie nie widziałam. 




Nad staw wyruszyłam dopiero przed dziesiątą i od razu zamarudziłam na łąkach, bo szadź tak ładnie osiadła na łąkowych badylkach. 





Staw zamarznięty i przysypany śniegiem, a w koło martwa cisza. 


Umieściłam przed czatownia trzy porcje rosołowe traktując to jak inwestycje, a jednak postanowiłam trochę posiedzieć. Cień panujący w czatowni jest zbawieniem latem, ale zimą po 40 minutach spowodował początki dygotu i dałam spokój. Nawet odzywające się, co jakiś czas sroki nie wyraziły zainteresowania. Na koniec kilka fotek krajobrazowych i do domu. 




Po drodze okazało się, że ktoś upolował kosa i zjadł go pod dębem, a pod domem przy ptasiej stołówce znowu nakryłam krogulca dokładnie w tym samym miejscu, co poprzednio. 


Trudno, jeśli chcę oglądać krogulca innego wyjścia nie ma. Ach, byłabym zapomniała, kiedy już opuściłam czatownię, przez łąkę za stawem przemknęły dwie sarny. Tam zawsze się coś dzieje, trzeba tylko trochę cierpliwości.



piątek, 15 stycznia 2016

Pisa zimą

Jak dobrze, że są na Warmii mokradła, bajorka, jeziorka, uroczyska, nieużytki niemożliwe do zagospodarowania, słowem miejsca, po które człowiek nie wyciąga ręki i dzięki temu przez całe lata pozostają niezmiennie piękne. Wybrałam się wczoraj sprawdzić, czy może gdzieś nad Pisą można spotkać zimorodka. Pamiętałam z letnich wypraw kładące się na wodę gałęzie, idealne miejsce by przysiąść, wyczekać, zanurkować i złowić rybkę. Kiedy doszłam do lasu przypomniało mi się, że nad Pisę prowadzą dwie drogi. Jedna wzdłuż jeziora, którą chodziłam latem i druga prowadząca do wiaduktu kolejowego, równie pięknego jak ten olsztyński, którą kiedyś lata, lata temu wybrałyśmy się z koleżanką na spacer by sprawdzić czy w Pisie da się pływać. Pewnie, że świat inaczej wygląda latem, a inaczej zimą, ale najważniejsze było to, że wysoki brzeg wyglądał tak jak tamtego lata, tylko mokradło w zakolu zniknęło z powodu niskiego stanu wody. To fantastyczne miejsce, jeszcze piękniejsze niż urwisko do którego wiedzie druga droga. 








W wysokich trawach buszowały modraszki, w olchach czyżyki, gdzieś nad lasem pokrzykiwał myszołów, a przy samym brzegu grube dębowe pnie przeszukiwał pełzacz leśny. Znalazłam też trzy miejsca gdzie z wody wychodziła wydra, ale zimorodka ani śladu. Przejrzałam cały odcinek od wiaduktu, aż po urwisko i nic. Już miałam wracać, gdy jak to zwykle bywa, zza kolejnego zakrętu rzeki wypłynął łabędź. 


Płynął śmiało w moja stronę, jakbyśmy się skądś znali i nagle stwierdził, że jednak to nie mnie się tam spodziewał i zawrócił. 




Poszłam za nim mając nadzieję, że gdzieś tam pływa drugi. Łabędzie łączą się w pary na całe życie, więc pewnie i zimę spędzają razem. Zobaczyłam go kawałek dalej, w miejscu w którym nurt rzeki wyrzeźbił w brzegu małą zatoczkę, idealne miejsce na zimowe schronienie. 




Było co jeść, można było w spokoju wyczyścić pióra, a wysoki i niezwykle stromy brzeg dawał nocą schronienie przed drapieżnikami. Ptak był sam. 









To najprawdopodobniej samica, samce mają większą narośl u nasady dzioba. Może jest młoda i jeszcze nie znalazła partnera, a może on czekał na nią w dole rzeki. 


To jest jedna z tych ptasich tajemnic, których może nigdy nie poznam, ich prywatne życie poza zasięgiem ludzkiego wzroku, ludzkiej ciekawości. No cóż, może to nie był dobry dzień na spotkanie z zimorodkiem, ale bardzo dobry dzień na wizytę w łabędziej zatoczce. I tak sobie myślę, że jeśli woda w tym roku, choć w połowie wróci do właściwego poziomu to jest to miejsce, w którym jeszcze wiele się wydarzy.