czwartek, 29 października 2015

Trafić leśnego

Wiedziałam, że tak będzie odkąd go zobaczyłam na tym dębie. Słabe, zrobione z daleka zdjęcie dzięcioła zielonego spowodowało rosnącą z dnia na dzień potrzebę chodzenia na Dużą Łąkę do zakątka przy dębie i czekanie, że może przyleci i będę mogła zobaczyć go z bliska. Już siedzący na świerku pod domem czyżyk mówił
- Daj spokój, nie przyleci.


Nie posłuchałam i poszłam. Napotkany po drodze niebieski żuk też mówił
- Po co tam idziesz, sójki mówiły, że widziały go dzisiaj w leszczynach za Marunką.


- A ile dzięciołowi potrzeba żeby przelecieć dwieście metrów, może właśnie już siedzi na dębie.
W końcu do całej tej zniechęcającej gadki przyłączyły się znajome sarenki
- Właśnie stamtąd idziemy i dobrze wiemy, że zielonego na dębie nie ma.


Spojrzałam na pięknie rudziejącą miedzę, 


zajrzałam głęboko w oczy sarnom i pomyślałam, że coś kręcą i wtedy usłyszałam jego krzyk. 




Sarny zdumione najpierw niepewnie zawróciły 


a potem w podskokach pognały na łąkę. 



Kiedy już były daleko starsza odwróciła się i powiedziała
- Naprawdę nie było go, kiedy tamtędy przechodziłyśmy.



Jakoś tak wiedziałam, że kiedy i ja tam dotrę, także go nie będzie i rzeczywiście na dębie i obok w brzozach i olchach było pusto. 



Zrezygnowana wcisnęłam się w kolczastą tarninę i postanowiłam poczekać. Cóż, dzięcioł zielony nie przyleciał jednak po dłuższej chwili usłyszałam znajome ostrzegawcze gdakanie i całkiem blisko, na starym rosnącym za tarninami głogu usiadł czarny jak węgielek, najprawdziwszy, dziki kos. 




Na dzięcioła zielonego trzeba będzie jeszcze poczekać, ale trafić leśnego kosa to też nie byle co.

niedziela, 18 października 2015

Gdybym

Od czasu kiedy okazało się, że przypadkiem zrobiłam zdjęcie droździkowi korciło mnie by go odszukać i przyjrzeć mu się dobrze. Gdybym wtedy nie zignorowała go czterema pstryknięciami. Niestety głóg pod domem został objedzony niemal do cna, ale głogów ci u nas dostatek 


i to całkiem blisko, więc w środę postanowiłam przejrzeć głogową gęstwę na górce niedaleko wsi. Wiał północny wiatr, wystarczyło wdrapać się na owa górkę i umiejętnie zbliżyć się do miejsca gdzie stołują się wszystkie okoliczne drozdowate. Jednak, kiedy tylko minęłam krowi stawek, na linii za głogową górką usiadł myszołów.  Powinnam była wiedzieć, że nie dość, że oczy ma dookoła głowy to jeszcze widzi ostro jak brzytwa, a jednak zaczęłam go podchodzić udając niewielki zielony krzew, taki spryt Kubusia Puchatka. Myszołów siedział, siedział, aż nagle postanowił obedrzeć mnie ze złudzeń, poderwał się i odleciał do lasu. 


Pewnie bym zawróciła, ale na wiodącej pod górkę zwierzęcej ścieżce zobaczyłam pióra. 


Ktoś tu niedawno także został odarty z nadziei na dalsze życie. Wśród piór zobaczyłam kilka w mocno rudym kolorze, rude pasmo piór ma właśnie droździk. Kto go upolował zostanie tajemnicą, może myśliwy był głodny i od tego zależało jego życie, taki los, a może to nie droździk? Z głogów dochodziło drozdowe terkotanie, więc postanowiłam jednak się wdrapać. Łatwo nie było, z powodu stromizny trawy nigdy się tu nie kosi, więc jest wysoka po pas. Ciężko się po niej chodzi, ale świetnie można się w niej ukryć, a i głogowa gęstwina jest znakomitym miejscem schronienia i południowego odpoczynku. 



Na górce prócz głogów rosną dzikie róże, jabłonie i grusze. 


Te ostatnie już dawno opadły i zostały zjedzone, ale jabłka dopiero opadają i to pewnie one zwabiły mamę sarnę z dwójką dzieci. Gdybym, tak jak planowałam na początku podchodziła pod wiatr, udałoby się je podejrzeć, a tak zobaczyłam tylko jak spłoszone moim zapachem uciekły na drugą stronę doliny. 





Zwykle taka strata zalega we mnie póki nie zrobię jakiegoś ładnego zdjęci, a to udało mi się dopiero w sobotę. W środku miasta na trawniku szukała jedzenia lekko zmutowana kawka. 


Ciągle było mi mało, więc, koło południa wyszłam tylko tak sobie, ubrana po cywilnemu. Co można spotkać w południe, idąc śmiałym krokiem środkiem łąki? A no można, najpierw przyleciały chyba młode dzwońce, 


a kawałek dalej dojrzałam pasącą się sarnę. 


Kiedy w zabawowych podskokach skryła się w małej dolince podeszłam bliżej i okazało się, że jest tam jeszcze jedna, młodsza. 


Obie miały pstro w głowie, podjadały i brykały jak na szczęśliwe stworzenia przystało. 



Wreszcie mnie zauważyły i niespiesznie zniknęły za drzewami. 



Podeszłam jeszcze kawałek, ale saren już nie było, za to na dębie siedział dzięcioł zielony. 


Takie niezaplanowane wyprawy są urocze i kto wie, co by się jeszcze udało spotkać, gdyby nie to, że podstępnie, nagle i niespodziewanie bateria zakończyła żywot, a zapas został w domu, bo przecież wyszłam tylko tak sobie. 

poniedziałek, 12 października 2015

Słońce jeszcze takie ciepłe

Kiedy przychodzą chłody zbierają się w większe stada i przemierzają korony drzew i krzewów w poszukiwaniu jedzenia. 


Śpieszą się by przed nastaniem zmierzchu porządnie się najeść i dzięki temu przetrzymać nocny chłód. Kiedy zimno jest bardzo dokuczliwe noc spędzają siedząc w rządku na gałęzi i przytulając się do siebie. Tak sobie myślę, że wcale mi nie zależy by trafić na taki obrazek, byleby tylko raniuszki nie marzły. Wczorajszego popołudnia spotkałam je na miedzy za Dużą Łąką. Uważnie przeglądały korę drzew, liście i trawy pod krzewami i gawędziły zadowolone, że jedzenia jest dużo, że słońce jest jeszcze takie ciepłe. Zajęte wyszukiwaniem, muszek, larw i owadzich jaj pozwalały podejść blisko, by po chwili zniknąć w gęstwinie, albo z ostrzegawczym terkotem pofrunąć na wysoką gałąź, a potem wrócić i przyglądać mi się malutkimi, błyszczącymi jak czarne paciorki oczami. 














Nagle, gdy na dębie pojawiła się sójka 


postanowiły poszukać spokojniejszego, bardziej zasobnego w jedzenie miejsca i jeden po drugim nawołując się wzajemnie odleciały. 


A na łące zachodzące słońce bawiło się spoglądaniem na świat przez wyzłocone jesienią i nocnymi mrozami klonowe liście. 


Mało tych liści, może ciepło jeszcze wróci, w końcu nie było jeszcze babiego lata.