Wiedziałam,
że tak będzie odkąd go zobaczyłam na tym dębie. Słabe, zrobione z daleka zdjęcie dzięcioła zielonego spowodowało rosnącą z dnia na dzień potrzebę chodzenia na Dużą Łąkę do
zakątka przy dębie i czekanie, że może przyleci i będę mogła zobaczyć go z
bliska. Już siedzący na świerku pod domem czyżyk mówił
- Daj
spokój, nie przyleci.
Nie
posłuchałam i poszłam. Napotkany po drodze niebieski żuk też mówił
- Po co tam
idziesz, sójki mówiły, że widziały go dzisiaj w leszczynach za Marunką.
- A ile
dzięciołowi potrzeba żeby przelecieć dwieście metrów, może właśnie już siedzi
na dębie.
W końcu do
całej tej zniechęcającej gadki przyłączyły się znajome sarenki
- Właśnie stamtąd
idziemy i dobrze wiemy, że zielonego na dębie nie ma.
Spojrzałam
na pięknie rudziejącą miedzę,
zajrzałam głęboko w oczy sarnom i pomyślałam, że
coś kręcą i wtedy usłyszałam jego krzyk.
Sarny zdumione najpierw niepewnie
zawróciły
a potem w podskokach pognały na łąkę.
Kiedy już były daleko starsza
odwróciła się i powiedziała
- Naprawdę nie
było go, kiedy tamtędy przechodziłyśmy.
Jakoś tak
wiedziałam, że kiedy i ja tam dotrę, także go nie będzie i rzeczywiście na dębie i obok w brzozach i olchach było pusto.
Zrezygnowana wcisnęłam się w kolczastą tarninę i postanowiłam poczekać.
Cóż, dzięcioł zielony nie przyleciał jednak po dłuższej chwili usłyszałam
znajome ostrzegawcze gdakanie i całkiem blisko, na starym rosnącym za tarninami
głogu usiadł czarny jak węgielek, najprawdziwszy, dziki kos.
Na dzięcioła
zielonego trzeba będzie jeszcze poczekać, ale trafić leśnego kosa to też nie
byle co.