wtorek, 28 stycznia 2014

Miałam psa imieniem Czako


Miałam, bo od ładnych kilku lat nie żyje. Trochę ze starości, trochę z psiego Alzhejmera, tak naprawdę nie wiem, dlaczego. Odszedł i już.  A wszystko zaczęło się od tego, że dzieci wpadły pewnego dnia do domu i znienacka zagadnęły
- Co byś powiedziała na psa?
Nie, nie i jeszcze raz nie. Naszą pierwszą suczkę Jagę musieliśmy uśpić z powodu nękającej ją choroby. Nieustanna pamięć o tym, na co się poważyliśmy jest straszna i ukojenia nie przynosi myślenie, że skróciliśmy zwierzęciu cierpienie. Postanowiliśmy, że więcej w domu psa nie będzie. Chomik, rybki, papużki proszę bardzo, ale pies nie. Ale dzieci jak to dzieci
- Jak się nie zgodzisz to go uśpią, oddadzą do schroniska albo nie wiadomo, co się z nim stanie. Pomyśl, przecież w przyszłym roku przeprowadzicie się na wieś to i tak będzie potrzebny pies.
Może te argumenty, a może niedające spokoju poczucie winy wobec Jagi spowodowało, że zapytałam
- A, co to za pies, duży?
- Nie, nie duży, no może średni, taki raczej średni
- No, ale czy to jakaś rasa, czy mieszaniec?
- Alaskan malamut
No przecież to duży pies. Wykonałam telefon do kumpeli Eli – lek. wet., a ona potwierdziła, że to kawał psa.
- No, ale błagam, pozwól, chociaż go przywieźć żebyś zobaczyła, może wcale nie jest taki duży.
No i zgodziłam się. Kiedy wyskoczył z samochodu ręce mi opadły, to był wielki pies. Wesoły, chętny do zabawy, zadbany, ale wielki pies. Wabił się Czako.
Mąż od razu powiedział, że nie. Jednak daliśmy się namówić, żeby pobył z nami przez dzień. Najpierw pojechaliśmy za miasto. Jechał z przodu, bo nigdzie indziej się nie mieścił. W aucie było gorąco, jego wilgotny nos dotykał maski, kierownicy, szyby. Awantura wisiała w powietrzu. Michał z chusteczką w ręku błyskawicznie wycierał wszystkie mokre ślady, Kasia siedziała cichutko jak trusia. Dojechaliśmy na miejsce, pies radośnie wyskoczył z auta, biegał, skakał, cieszył się, jak to pies. Trochę silny, ale posłuszny. Wróciliśmy do domu i nagle okazało się, że jest jeszcze większy niż nam się wydawało, wypełniał sobą cały przedpokój. Mąż kategorycznie odmówił zgody na to by pies został.
-Zadzwoń do właścicieli, że zaraz przyjedziemy i go przywieziemy. I usiadł w fotelu.
Dzieci zmartwiały, Czako położył się naprzeciwko męża, ułożywszy łeb między przednimi łapami i patrząc mu w oczy mówił
- Wiem, że mój los zależy od ciebie. Ludzie kupili mnie, gdy byłem szczeniakiem. Spodobała im się mała, biała puchata kulka. Ale ja szybki rosłem i wkrótce byłem już tak duży jak teraz, w dodatku jestem, malamutem więc mam inny charakter niż większość psów. Ludzie tego nie rozumieją. A ja przecież jestem stworzony do bycia z ludźmi. Potrafię kochać, okazywać uczucia, być wierny jak pies. Będę się smucił z tobą, gdy będziesz smutny i będę szalał z radości, gdy będziesz wesoły, będę pilnował twojego domostwa i ogrzeję ci stopy, gdy będzie ci zimno. Proszę daj mi szansę. Ta minuta, kiedy człowiek i pies patrzyli sobie w oczy zmieniła nasze życie na zawsze.
- Nie dzwoń, niech zostanie z nami.
Ciężar, który dźwigałam odkąd Czako wyskoczył z samochodu nagle spadł mi z ramion.  Jaga na fotografii stojącej na komodzie uśmiechała się bardziej radośnie. No i zaczęło się ustalanie zasad i warunków, na jakich pies zostaje. Miał pięć lat. Nie znaliśmy jego upodobań i nawyków. Ustaliliśmy, że ja karmię, dzieci sprzątają, czeszą i wychodzą na spacery. Oczywiście wkrótce okazało się, że ja karmię i sprzątam i na zmianę z mężem wychodzimy na spacer, bo zbliża się matura, bo pies ma kłopoty żołądkowe i chce wyjść o 2.00 w nocy, a przecież dzieci idą rano do szkoły wiec muszą się wyspać. Bez dwóch zdań życie dużego psa w bloku to udręka. Sąsiedzi, bardzo mili, nigdy się nie skarżyli, ale kiedy przenosiliśmy się na wieś powiedzieli, że pies często wył, kiedy nas nie było w domu. Tak to już jest, pies to zwierzę stadne i kiedy jest sam tęskni i nudzi się. Pewnego dnia, gdy wróciliśmy do domu, w legowisku Czaka znaleźliśmy pogryzioną na kawałki rolkę papieru toaletowego. Odgryzał kawałek, mielił w pysku kulkę, wypluwał i brał się za następny. Wyprodukował sobie zabawki i zajmował się ich pilnowaniem a kiedy chciałam je posprzątać, nieprzyjemnie warczał. W końcu znudziły mu się i dopiero wtedy mogłam je wyrzucić. 


Uwielbiał spacery i kiedy zbiegaliśmy po klatce schodowej wszyscy mieszkańcy słyszeli jego
- Uchuchuchu, chacha, uchu, idziemy na spacer, będziemy biegać po łące, będziemy skakać i wąchać, śledzić i szaleć aż się zmęczymy, uchu chuchu, cha. Uwielbiał wyjazdy na wieś. Gdy wjeżdżaliśmy na wiodącą do domu polną drogę, wołał w psim języku
- Wypuść mnie, wypuść, ja już sam trafię, chcę biegać, pędzić skakać, wypuść mnie.

Więc puszczaliśmy go a on biegł te pół kilometra za samochodem, szczęśliwy, szalony, z pyskiem uśmiechniętym od ucha do ucha. Chwilę odpoczywał a potem wyciągał mnie na kolejny spacer na okoliczne łąki. Łąki na których wypasano krowy, łąki pełne wielkich, miękkich zielonych placków. Czako, wytarł sobie kiedyś takim plackiem szyję i miejsca za uszami, miejsca, które kobiety zwykle skrapiają perfumami, by zapach długo się trzymał. No i trzymał się na nim ten krowi zapach i zielony kolor dobry tydzień. Wreszcie na stałe przeprowadziliśmy się na wieś i wydawało się, że Czako będzie już ciągle szczęśliwy. Jednak, gdy my jechaliśmy do pracy, pies usychał z tęsknoty i snuł się wzdłuż ogrodzenia.


Wtedy wzięliśmy ze schroniska małą, czarną suczkę i skończyły się psie smutki. Dulka i Czako uprawiały wspólne gonitwy, łowiły myszy, bawiły się i zmęczone razem wracały do domu.


Podczas jednego z zimowych spacerów Czako zawrócił. Myśleliśmy, że poszedł do domu. Wyszliśmy z lasu, a tu pod amboną stoi Czako i coś obwąchuje. Podeszliśmy bliżej i okazało się, że pod amboną siedział kompletnie pijany gość, w jednej ręce trzymał kierownicę roweru, w drugiej sztuczne kwiaty, a w oczach obłędny strach, pewnie, bo widzi wilka. Innym razem Czako pognał do lasu i nie wracał dłuższy czas. Słyszałam tylko jakieś poszczekiwania, pomruki, jakby się z kimś wadził. Nie pomogły nawoływania. Naraz wyłonił się z krzaków niosąc coś w pysku. Ciężkie widać, bo głowa wysoko i chód taki raczej paradny. Gdy podbiegł bliżej okazało się, że to kawał sarniej padliny. Stanął przede mną bardzo z siebie zadowolony i wyglądało, że zamierza mi to podarować.  Aż ty twoja psia krew! Zamiast być zachwycona wpadłam w złość i strach, że może zarazi się wścieklizną i  wrzasnęłam
- Zostaw natychmiast to świństwo.
A ten, natychmiast, ale chytrze skręcił w bok, pędem pognał do domu i wciągnął sobie to trofeum do budy. Mąż się nieźle nabiedził, żeby mu to zabrać. Innym razem, gdy wracaliśmy ze spaceru Czako dość długo zabawiał pod rosnącą koło domu brzozą.  Znużona oczekiwaniem wymamrotałam
- Czako, czego tam do jasnej ciasnej… szukasz, chodź wreszcie do domu.
Ten ruszył w moim kierunku niosąc w pysku wielkie czarne pióro z bocianiego skrzydła. Podszedł i podniósłszy głowę podał mi je. Był romantykiem, lubił wąchać kwiaty na rabatach, jego nos często był usmarowany pyłkiem lilii.


A może to nie romantyzm? Wiosną pracowałam na rabacie pod domem a Czako gwałtownie namawiał mnie do zabawy. Podbiegał, kładł przednie łapy na ziemi utrzymując zad w górze i nagle zrywał się do ucieczki. Obiegał dom dookoła i powtarzał to do chwili, aż pobiegłam za nim, chcąc się dowiedzieć, o co mu chodzi. Gdy wróciłam, stał nad wygrzebanym z ziemi martwym mazurkiem, dobrze pamiętał gdzie ukrył łup. Miał z lekka złodziejskie ciągoty podkradał skarpetki, rękawiczki, czapki, zanosił do legowiska i pilnował. Kiedyś przyszedł majster do naprawy komina. Przed wejściem na dach zdjął kurtkę i powiesił na drabinie, Czako tylko na to czekał, zwędził ciuch, zaniósł do budy i ... pilnował. Majster odzyskał kurtkę dopiero, kiedy wróciliśmy do domu.

Psy mimo tego, że miały zagwarantowany pół hektara do biegania, ciągle marzyły o tym by wydostać się za bramę. Więc „spacerowaliśmy” je dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Kiedyś taki wieczorny spacer zakończył się tym, że Czako zgubił się. Pobiegł na łąkę, myszkował w krzakach, wreszcie zniknął z oczu. Zapadł zmrok, chodziliśmy po lesie i łące i wciąż go wołaliśmy, bezskutecznie. Wróciliśmy do okropnie pustego domu. Zostawiliśmy na noc otwartą furtkę i drzwi tarasowe, żeby mógł wejść, kiedy wróci. Rano wstaliśmy, ale Czaka nie było. Więc jak to, to tak psy odchodzą, gubią się na spacerze. To przecież niemożliwe, to nie mogło się przydarzyć wielkiemu, mądremu malamutowi, to nie mogło przydarzyć się mojemu Czako. Przed wyjazdem do pracy, zadzwoniłam do znajomego leśniczego, że Czako zgubił się, że może szwęda się po lesie i żeby czasem myśliwi go nie zastrzelili. Nie minęła godzina i dzwoni telefon. Jest, znalazł się, leżał pod drzewem jakiś kilometr od naszego domu. Był tak zmęczony tą wyprawą, że kiedy wróciliśmy po pracy do domu nawet się nie ucieszył. Spał przez dwa dni z przerwami na jedzenie i picie.
Czako miał dziwne upodobania kulinarne. Gdy jadłam jabłko domagał się swojej części i do tego byłam przyzwyczajona, ale kiedyś, w przydomowym sadzie, zobaczyłam jak sam się obsługuje zrywając pyskiem jabłka rosnące na niższych gałęziach. Gdy obierałam marchewkę Czako też musiał jedną dostać.
Chwytał ją, jak kość, między łapy i zjadał. Kiedyś przyszedł za mną do warzywnika i zobaczył jak wyrywam marchewki z ziemi. Wcześniej widział jak pod uderzeniem łapy z ziemi wyskakują myszy. Bardzo podekscytowany stał nad grządką marchwi i wpatrując się uważnie, uderzał łapą w ziemię oczekując, że marchewka sama wyskoczy. Nie lubił kotów. Gonił je niemiłosiernie i pewnie gdyby dogonił byłoby z nimi krucho. Od tej reguły były dwa wyjątki. Pierwszym była Mi, birmańska kotka Eli i Michała. Nie przepadali za sobą, ale też nie wchodzili sobie w drogę.
Drugim była kotka Marii, Czarna. Wracaliśmy kiedyś ze spaceru i Czako nagle pognał w krzaki, a po chwili dała się słyszeć kocio psia awantura. Za jakieś pięć minut Czako wrócił, podszedł i położył mi głowę na kolana - ukosem przez nos biegła różowa lekko opuchnięta rysa. Nic innego tylko Czarna strzeliła go czubkiem pazura przez pysk. Od tamtej pory Czako demonstracyjnie nie zwracał na nią uwagi.


Lubił konie. Jeździliśmy z nim do stajni znajomych i kiedy dzieci czyściły kopyta podchodził i obwąchiwał je z lubością. Kiedyś zafascynowany podniesioną do czyszczenia nogą klaczy Laury objął ją delikatnie szczęką w pęcinie i popatrzył pytająco na Paulinkę, na co ta uroczo wypaliła
- Chybaś oszalał, myślisz, że mogę ją odkręcić i dać ci do zabawy.
Innym razem siedział posłusznie przy nodze i przyglądał się Michałowi kłusującemu na pięknym siwku Raybanie.  Kiedy para weszła w galop, nie wytrzymał poderwał się wbiegł na padok i zaczął galopować do rytmu razem z nimi a na pysku miał wypisane
- Patrzcie ja też tak umiem i czy nie jestem taki piękny jak on.
Dulka zawsze była o niego zazdrosna. Gdy wracali ze spaceru pierwsza wbiegała do domu i starała się zająć ulubione miejsca Czaka. Kiedy był młody i zdrowy wybierał sobie inne miejsce, ale na starość lubił leżeć na dywaniku pod tarasowym oknem i gdy Dulka tam się po spacerze kładła przychodził do mnie i spoglądając w oczy mówił
- Powiedz jej żeby sobie stamtąd poszła, ja tak lubię tamto miejsce, lubię patrzeć na łąkę, tak niewiele czasu już mi zostało.
A ja nie słyszałam, co do mnie mówi, rozumiałam tylko, że chce się tam położyć, wołałam Dulkę do siebie a on wdzięczny układał się wygodnie i zasypiał.

Potem przyszła ta ostatnia wiosna. Zdarzało się, że wychodził wieczorami do ogrodu, powoli, ostrożnie, szedł pod żywopłot, stawał, myślał, myślał, patrzył jakby w głąb siebie. Tak patrzy stary człowiek, któremu przed oczami staje dzieciństwo, młodość, całe życie. Aż pewnego majowego dnia odszedł. Śpi, tak jak lubił, w cieniu sosny. I ja lubię usiąść czasem przy kamieniu leżącym w tym miejscu i powspominać, jaki to był miły, mądry, zabawny, wspaniały pies ten nasz Czako.  

środa, 22 stycznia 2014

Wiosna 2013

Na wiosnę 2013 roku czekaliśmy bardzo długo i dopiero dwa piękne, słoneczne, kwietniowe dni,  sobota i niedziela  dały nadzieję, że jednak przyjdzie. Kalendarzowo spóźniona o ponad dwa tygodnie, a przecież zwykle przychodziła już na początku marca, więc i zwyczajowo spóźniona o miesiąc. Zawiodła żurawie, które przyleciały 2 marca


i przez cały miesiąc w starym wysokim lesie czekały o głodzie i chłodzie na ciepło, które pozwoli znaleźć coś do jedzenia, zregenerować siły i zacząć zakładać gniazda.

Ich wołanie było coraz słabsze, aż nagle w sobotę dały głośno i wyraźnie znać, że żyją i że będą składać jaja.

W sobotę rano wyszłam z domu, a tu na słupie elektrycznym siedzą sobie dwa szpaczki i mówią do mnie

- Fiuuuuu, fiuuuu, jesteśmy, może trochę spóźnieni, ale jesteśmy.
- Fiuuuuu, fiuuuuu, czy czekałaś na nas, a czy czasem mazurki nie zajęły naszych gniazd?

I tak sobie fiukały, po czym przeleciały na dach, na komin, sprawdziły swoje gniazda pod dachówkami i zadowolone, że wszystko jest na swoim miejscu poleciały szukać wiatru w polu. W ciągu dnia nad domem leciały gęsi, żurawie i łabędzie.

Mniejsze ptaki zapamiętale żerowały na pniach drzew lub pławiąc się w słońcu czyściły piórka i zaczynały godowe śpiewy. Na łące nad rzeczką znalazłam płaty jeleniej sierści.

Tak było w sobotę i niedzielę, a w poniedziałek mimo przelotnych, ale obfitych opadów mokrego śniegu cały ten wiosenny spektakl nadal trwał. Najpierw w krzakach tarniny zobaczyłam pasącego się zająca.

Za chwilę stado gęsi zdezorientowane nagłą śnieżycą leciało nisko nad łąką.

Na dębowych gałązkach raniuszki wyprawiały przedziwne akrobacje.

Dzięcioły przepychały się z kowalikami szukając owadzich larw, trznadle pospołu z mazurkami przemierzały końskie pastwisko w poszukiwaniu ziarenek owsa.




W przerwie między opadami śniegu nad stajnią pojawił się bocian. Kołował, kołował i stwierdzając, że jeszcze nie pora, odleciał do wysokiego lasu.

Nagle obok kopyt spacerującej po pastwisku klaczy zobaczyłam pliszkę.


Więc i one nie zapomniały o nas i o naszych koniach, które latem wożą pliszki na grzbiecie, a te bezpośrednio z tegoż grzbietu zjadają uprzykrzające końskie życie muchy. To moje wiercenie się po łące wyprowadziło z równowagi myszołowa obserwującego okolicę, zerwał się, zatoczył łuk i poleciał w inne miejsce wypatrywać obiadu.

Na to tylko czekała mieszkająca w próchniejącym dębowym pniu mysz. Wyszła sobie na spacer, co natychmiast zauważyła sójka i mysz w ostatniej chwili zdołała się schronić w jakimś, sobie dobrze znanym, tunelu pod śniegiem.

A późnym popołudniem, kiedy wyszło słońce, sikora bogatka wzięła kąpiel, by móc jeszcze przed zachodem słońca wysuszyć piórka i czyściutka pójść spać.

Wiosno, wiosno przychodź szybko. Wszyscy na ciebie czekamy.