sobota, 22 czerwca 2013

Gapa - pies znaleziony na drodze

Gapa w październiku 2012 roku skończyła trzy lata. Najprawdopodobniej, bo gdy przyjechała do nas 20 listopada 2009 roku Ela – moja koleżanka powiedziała, że ma najwyżej cztery tygodnie. Nigdy nie dowiem się, kiedy i gdzie się urodziła. Dla mnie urodziła się na drodze niedaleko miejsca gdzie mieszkamy.



Tamten dzień nie był zbyt zimny, ale deszczowy jak to w listopadzie.  Znajomy Eli jechał do pracy samochodem.  Jechał ostrożnie, powoli, bo szosa była śliska od deszczu i opadłych liści. Nagle coś wyskoczyło z pobocza i wpadło prosto pod samochód. Zdenerwował się, za nic nie chciałby zrobić krzywdy żadnemu zwierzęciu.  Natychmiast zatrzymał się, wysiadł i zajrzał pod auto a tam siedział mały czarny szczeniak i trząsł się z zimna i pewnie ze strachu. Z trudem udało mu się wydostać stworzonko spod samochodu.  Na oko wyglądało, że nic się mu nie stało. Jest weterynarzem obejrzał je dokładnie, okazało się, że to suczka, cała, trochę wychudzona. Skąd znalazła się sama na drodze w środku lasu i dlaczego wbiegła pod jadący samochód? Może z takiego samochodu przez przypadek uciekła a może została wyrzucona.  Podobno w tym wbiegnięciu pod auto była jakaś determinacje, jakby chciała powiedzieć
- Ja chcę do domu, zabierz mnie stąd a jeśli nie to przejedź na śmierć, bo jeśli tu zostanę to i tak nie przeżyję.
Znajomy pogłaskał drżące cały czas stworzenie, uspokoił, posadził w samochodzie na kocyku a to natychmiast zabrało się za czyszczenie języczkiem ubłoconych nóg i brzuszka, skończywszy zwinęło się w kłębek jak kot i zasnęło. Kiedy dojechał do pracy, suczka obudziła się i wciąż skulona spojrzała na niego smutno. Wziął ją na ręce i wniósł do firmy. A tu zaraz zebrało się głównie babskie konsylium, co ze szczeniakiem zrobić. Znajomy ma w domu nielichą menażerię, wiedział, że żona nie zgodzi się na jeszcze jednego psa. Ale ta moja wspomniana koleżanka Ela wiedziała, że mieszkam na wsi i że od pół roku mamy tylko jedną leciwą suczkę a wiadomo, że w towarzystwie to zawsze weselej i zdrowiej. Zadzwoniła i opowiada historię, że w mojej okolicy znaleziona i, że śliczna, że czyściutka, że do labradora podobna, że duża nie będzie, choć łapy trochę grube i że Dulce przyda się towarzystwo. No i co było robić. Właściwie jak pół roku temu nasz czternastoletni malamut odszedł do Psiej Krainy Wiecznych Łowów postanowiliśmy, że Dulka nam wystarczy i do kochania i do pilnowania obejścia.


Ale jak tu nie być wrażliwym na okrutny los wyrzuconego szczeniaka. Syn pojechał wsadził kundla do koszyczka i tak oto zostaliśmy obdarowani małą czarną kupką szczęścia, radości, wariactwa, melodyjnego wycia do wtóru karetkom pogotowia, gonitw dzikich bez celu, szczekania zajadłego na rowerzystów oraz miłości bezwarunkowej jak tylko kundle kochać potrafią.



Chodzę z nią na spacer w pobliże miejsca gdzie została znaleziona, biega za tropem, węszy, szaleje i nie widać żeby jej się coś źle kojarzyło. Ale, choć od tamtego listopadowego poranka minął rok potem drugi a wkrótce trzeci, kiedy Gapa jedzie z nami samochodem i zbliżamy się do Tego Miejsca, robi się nieswoja, wślizguje mi się na kolana, wtula się i patrzy błagalnie.


Czy kiedyś zniknie smutek z tych bursztynowych oczu, czy zapomni …? Gapciu! Nie musisz się bać, będziesz z nami aż po kres twojego psiego żywota.

O romantycznych borsukach i nie tylko


Staw marzył mi się od dawna. Kiedy wreszcie postanowiłam oczyścić i pogłębić stare bagnisko na którym pasły się konie sąsiada, nie sądziłam, że będzie tam aż tyle wody. Wyszło całkiem ładne, jajowate, małe jeziorko o głębokości w porywach do 2 metrów w zależności czy lato mokre, jesień deszczowa, zima śnieżna a wiosna sucha. Najpierw była to glinianka, bez roślin w wodzie i bez trawy na brzegu. 


Za to na piasku można było dokładnie zaobserwować, komu ten mój wynalazek się spodobał. Już jesienią sarenki przychodziły napić się wody i zostawiały ślady malutkich kopytek. Zimą na śniegu charakterystyczne ślady zostawiały zające, a lis sznurkowy trop. Wiosną, gdzieś w maju, zobaczyłam dziwaczne ślady - poduszka i pięć długich palców


oraz dwa wyleżane w piasku miejsca jakiś metr od wody. Okazało się, że to dwa borsuki, być może para, przychodziły z oddalonego o pół kilometra lasu i delektowały się widokiem wiosennego księżyca, a właściwie dwóch księżyców i tego na niebie, i jego odbicia w stawie. Skąd wiem o borsukach? Otóż wnuk sąsiadów lubił wieczorami obserwować sarny pasące się na przyleśnej łące i pewnego dnia zobaczył borsuki. Para wyszła z lasu i nieśpiesznie wędrowała w kierunku mojego stawu. Widywał je kilkakrotnie zawsze po zmierzchu. Tamtej wiosny jeszcze dwa razy znalazłam nad stawem takie wygniecione borsucze ślady. Zawsze je zagrabiałam, żeby wiedzieć czy przyjdą jeszcze raz. Potem wszystko porosło trawą i nie wiem czy borsuki rozmarzone kolejną wiosną przychodziły popatrzeć na księżyc. Myślałam raczej, że zapomniały o moim stawie. Ale okazało się, że nie. Borsuk żywi się bardzo rozmaicie. Lubi owoce, orzechy, młody owies, pszenicę, kukurydzę, ale lubi też ślimaki, krety, myszy, szczury, żaby, dżdżownice i …,


no właśnie, lubi osy. Dwa lata temu osy ziemne ulepiły sobie ogromne gniazdo na skłonie drogi niedaleko stawu i pewnego ranka okazało się, że gniazdo jest kompletnie zrujnowane, a resztki os krążą nad nim nawet nie złe, ale zrozpaczone. Kolejny taki szturm na gniazdo os odbył się zeszłego lata. Tym razem zbudowały je także na skarpie 20 metrów od stawu. Zrobiłam kilka zdjęć. Jest to fascynująca budowla, jama w ziemi wielkości piłki do koszykówki, a w niej misternie ulepione celulozowe gniazdo. Gdy po kilku dniach zajrzałam sprawdzić co tam słychać u moich os, zastałam ruinę. Widocznie borsuki uznały teren wokół stawu za znakomite łowisko, stołówkę dostarczającą dóbr wszelakich, ale czy się jeszcze tu pojawią? Wczoraj koło 5 rano w pobliżu stawu borsuka napadły znajome, skądinąd sympatyczne, psy sąsiadki Marii - owczarka niemiecka Axa i owczarkowaty kundel Pączek. Oba cywilizowane, regularnie karmione, zadbane, ale ze skłonnością do podkopywania się pod ogrodzeniem i nocnych potajemnych włóczęg. Dopadły borsuka, a ten jak wiadomo silny jest bardzo, pazury ma ostre, ale porusza się dość wolno, więc zamiast ucieczki wgramolił się pod gęsto, nisko rozłożone wierzbowe gałęzie. Psy próbowały się do niego dostać szczekając przy tym w charakterystyczny sposób. To szczekanie usłyszał mój mąż. A ponieważ psy go znają, dały się odwołać. Pączek mniej ufny został w krzakach po drugiej stronie drogi, Axa natomiast poszła karnie do domu. Nie na długo, po chwili usłyszeliśmy przywołujące szczekanie Pączka. Suczka starym podkopem wydostała się znowu poza ogrodzenie i w kilka chwil była przy borsuku. Wróciliśmy i tym razem odwołana Aksa została zamknięta w kojcu, a i Pączek nie mając odwagi wojować samotnie, wrócił do domu. Kiedy poszliśmy sprawdzić, co z borsukiem, wierzbowe zarośla były już puste. Borsuk pewnie wrócił do swojej nory wykończony koszmarnym porankiem. Zwierzęta te znane są z siły i determinacji w obronie, i tak naprawdę to psy miały więcej szczęścia niż rozumu, że wyszły z tej potyczki bez szwanku. Martwię się, że borsuki więcej nad mój staw nie przyjdą, a zagnieździł się w nim karczownik ziemnowodny. Zeszłego roku ukradł mi z warzywnika kilkanaście porów, kilka pietruszek i ze dwa rzędy marchewki, nie wspominając o pięknym kaczeńcu na brzegu stawu. Wolałabym żeby go upolował borsuk, a tak będę musiała skurczybyka otruć. Żartuję:))


A to jeden ze sprawców napaści na borsuka, Pączek. Leżał sobie na drodze do domu, a gdy podeszłam bliżej żeby mu zrobić zdjęcie i powiedziałam
- co bambaryło, myślałeś, że upolujesz borsuka?
Bambaryła odwrócił się na pięcie, podniósł ogon jakby chciał powiedzieć:

„Całuj psa w nos” i poszedł do domu.

Rok białego gołębia

To był początek czerwca. Spacerowałam sobie nad stawem próbując zrobić zdjęcia motylom modraszkom przysiadającym co chwila na wyciągniętych z wody, gnijących glonach. Po godzinie miałam dość zdjęć i leżenia z nosem w smrodzie. Zostawiłam w spokoju motyle i już miałam iść do domu, gdy zobaczyłam przy kamiennych schodach do stawu jakieś białe ptaszysko. 

Zaczęłam z daleka robić zdjęcia bojąc się, że odleci i nigdy nie dowiem się co to za jeden. Krok za krokiem podchodziłam bliżej, a ten nic. Albo oswojony z ludźmi albo bardzo zmęczony. Podeszłam na jakieś cztery metry i okazało się, że to gołąb. Siedział w trawie i nawet na mnie nie patrzył. Cały biały z małym wicherkiem z tyłu głowy. Wyglądało na to, że za chwilę zejdzie czy sfrunie do stawu, napije się wody i jak to gołąb, poleci dalej. Zrobiłam jeszcze jedno zdjęcie i wróciłam do domu. Wieczorem zajrzałam nad staw, gołębia nie było. Takie to gołębie życie, lecieć, lecieć, przysiąść gdzieś, odpocząć i lecieć dalej. Aż tu następnego dnia okazuje się, że pan gołąb nie odleciał. Nocował sobie na daszku przybudówki sąsiadowej stodoły. Nie ma się czemu dziwić. Koło stodoły stało karmidło dla kur pełne pszenicy czyli tego, co gołębie lubią najbardziej. Kury się najadły, najadł się gołąb, a i tak jeszcze dużo zostało. I tak upływały kolejne dni. Gołąb jadł i pił z kurami i ostro trenował loty. Na krótkich dystansach, ale za to kilkanaście serii dziennie po siedem, osiem oblatywań. Zastanawiałam się, czy mu nie tęskno do stada, do innych gołębi i kiedy odleci, ale on zadomowił się na dobre. Zdarzyło się nawet, że samiczka dzikiego gołębia grzywacza doceniwszy jego brawurowe popisy latania, siadła na linii elektrycznej i kiwając w jego stronę podniesionym ogonkiem namawiała do amorów. On i owszem, zauważył, podleciał, obleciał ją dookoła i na tym znajomość zakończył. Lato się skończyło, zaczęła jesień. Gołąb wyraźnie postanowił zostać. Latał coraz rzadziej. Czas spędzał siedząc na belce pod dachem stodoły lub w stodole, zlatywał tylko na karmienie. Zima przyszła dopiero w połowie stycznia 2012. Przymroziło solidnie, lód na stawie miał pól metra grubości. Gołąb przetrwał ten trudny czas. Nastała wiosna, zaczęły się cieplejsze dni i wtedy zatęsknił za lataniem. Nikt go nie zmuszał, sam z siebie zaczął latać. Kiedy robił to zeszłego lata, nie rzucał się zbytnio w oczy. Wokół było mnóstwo ptaków może nie tak białych jak on, ale podobnej wielkości. 
Teraz podczas lotu na tle bezlistnych drzew i szarych łąk był bardzo widoczny. Obserwować go było tym łatwiej, że upasł się zimą na kurzym wikcie i loty nie były tak szybkie i finezyjne jak latem, ale trenował. Na Warmii i Mazurach zimą gniazdują różne ptaki, także drapieżne, a wśród nich jastrzębie, nie darmo zwane gołębiarzami. Stałam na tarasie i patrzyłam przez lornetkę na parę kołującą nad gospodarstwem sąsiada. Zastanawiałam się, czego szukają. Zdarzało się wprawdzie, że przylatywał jastrząb pod koniec kwietnia i porywał młodziutkie kurczęta, które nie zdążyły się schronić w kurniku, ale teraz nie było kurcząt. I wtedy spostrzegłam gołębia, który siedział na daszku przy stodole odpoczywając po „treningu”. Nagle jeden z jastrzębi zaczął pikować w kierunku gołębia, ten spłoszony poderwał się do lotu. Na to tylko czekał drugi jastrząb. Rzucił się na uciekiniera, chwycił w szpony i z ciężką zdobyczą lecąc poniżej linii drzew zniknął w pobliskim lasku. Tak zakończył żywot gołąb samotnik. Zostały po nim te fotografie i garstka białych piór na łące pod lasem.

Wierna jak wrona.

Pewien kwietniowy dzień od rana chłodny i deszczowy stał się koło południa także dramatyczny. Na środku końskiego pastwiska stała para wron. Obserwowałam je  przez lornetkę. On trochę większy, powłóczący skrzydłem jak głuszec podczas toków, ona drepcząca wokół niego i zaglądająca w oczy. Siwo-czarne kubraczki nastroszone, żeby jak najmniej deszczu dostało się pod pióra. Robiło się coraz zimniej, deszcz zaczął przechodzić w śnieg, a one wciąż tam tkwiły. Podeszłam do płotu, by bliżej im się przyjrzeć. Ona spłoszona odleciała na sosnę, a on zaczął niezdarnie oddalać się na piechotę. Wygląda na to, że dostało się panu wronie w jakiejś bójce. W pobliżu mieszka para kruków, nieco dalej mają gniazdo myszołowy i najwyraźniej z którąś z tych par wrony zadarły.  A może broniły własnego gniazda przed atakiem większych pobratymców. Żal rannego ptaka, nawet jeśli to zazwyczaj bezwzględna wrona. Wróciłam do domu i dalej patrzyłam na nie przez okno. Ona ponownie usiadła na łące, on przykuśtykał do niej. Wyglądało tak, jakby ona mówiła do niego:
- Kochany robi się coraz zimniej, musimy stąd odlecieć. Tu może przyjść lis albo pies. Proszę, spróbuj, może dasz radę polecieć.
On ze spuszczoną głową najpierw nic nie mówił, potem podszedł do niej bliżej, spoglądał na boki, aż wreszcie wymamrotał.
-Leć sama, ja tu jeszcze trochę postoję.
-Ale ja nie chcę cię tu zostawiać samego. Boję się, że stanie ci się coś złego.
-Nic nie rozumiesz, ja nie mogę latać, mam zwichnięte skrzydło. Leć, schowaj się przed tą zawieruchą, ja sobie jakoś poradzę.
Odleciała, a on kręcił się jeszcze trochę po łące kierując się w stronę zarośli. Ona jeszcze kilka razy do niego podlatywała, ale w końcu został sam. Szedł pieszo rozglądając się ciągle dookoła, by nie dać się zaskoczyć i by znaleźć jakieś bezpieczne miejsce na nocleg. Drozdy gniazdujące w pobliskich drzewach żerowały kilka metrów od niego wiedząc, że już im nic nie zrobi. W nocy były 4 stopnie mrozu, śnieg roztopiło dopiero poranne słońce. Poszłam na łąkę szukać wrony i... nie znalazłam. No cóż, zwierzęta w takich sytuacjach mają znacznie mniej szans niż ludzie. Wrony nie należą do naszych ulubionych ptaków. Ich pożywienie stanowią ślimaki, dżdżownice, ale też pisklęta, także własnego gatunku, czy młodziutkie zajączki.  Wrony dają się ostro we znaki wszystkim gniazdującym w okolicy ptakom. Nie dalej jak tydzień temu leciała nad pastwiskiem pewnie ta sama wrona z jajem w dziobie. Nie sądzę, żeby przenosiła swoje, zwyczajnie je komuś ukradła. Tak sobie myślałam, żeby nie użalać się nad wronim losem. Aż tu koło południa przyleciała na pastwisko ta zdrowa. Pokręciła się trochę po łące, a jak podeszłam bliżej żeby zrobić zdjęcie, odleciała na sosnę, a za chwilę na drugie pastwisko. Ja za nią, a tam przy linii zarośli stał sobie on. 



Przetrwał zimną, śnieżną noc. Zrobiłam kilka zdjęć, ale z daleka. On się wyraźnie bał i uciekał tak szybko, jak może ptak uciekać na piechotę. Dałam mu spokój. Wieczorem był znowu na pastwisku, na którym zobaczyłam go pierwszy raz.  Kiedy podeszłam bliżej, odwrócił się i poszedł na zaorane pole, a potem chciał przejść przez drogę na Dużą Łąkę i wtedy nadleciała ona. Najpierw usiadła na ziemi koło niego, coś tam po wroniemu powiedziała i on zawrócił. Zaczął iść w kierunku swojego wczorajszego noclegowiska.  Ona usiadła na linii energetycznej, a pięćdziesiąt metrów dalej przez drogę na Dużą Łąkę przemykał lis. Czy ona widziała lisa i przyleciała ostrzec swojego partnera? Lis biegł prosto nie zwracając na nic uwagi. Ona poderwała się, zatoczyła nad lisem koło,  usiadła na brzozie obserwując, aż drapieżca zniknął po drugiej stronie łąki. A on, on już pewnie dotarł do zarośli. Czy i tę noc przetrwał bezpiecznie?